Monday, October 26, 2015

pk,

los zmiennym czy niezmiennym,
owe pytanie trawi; sluchac, oczekiwac, wierzyc, ufac,
moze zapomniec,
nie warto,

pod wozem, na wozie; w krainie dyplomacji, w kraju degradacji,
roznimy sie, a ponoc roznic nie sposob zatrzec,
tkwie w trzecim swiecie, kocham i nienawidze,
slysze, masz co chciales; w oddali fabryki irlandii,

stawiam kroki, chcialbym wiecej, bezradnosc meczy,
dla ciebie safari, dla mnie brudne powietrze,
pamietasz jeszcze

Thursday, September 26, 2013

"Jest super, wiec o co ci chodzi…" Zycie plynie jak w piosence T.Love. Na scenie sa usmiechy, w kuluarach nerwy i dym tytoniu.

Boeing 747 niesie mnie na Karaiby. Wstalem o 5:00, o 5:30 dojechalem taksowka na lotnisko, o 6:00 odebralem bilet Volaris, o 6:30 wypilem goraca kawe, o 7:00 czytalem komunikat wyslany przez piary, o 7:30 zadzwonila Lore, o 8:00 odlecialem z DF. Dotre do Cancun o 10:00, wsiade w samochod, ktory zawiezie mnie do piecio-gwiazdkowego hotelu o 10:45. O 11:00 przeprowadze wywiad z amerykanskim nurkiem, Scottem Cassellem. O 12:00 zanurzymy sie na glebokosc 25 metrow, by fotografowac rekiny. 0 13:30 rozpocznie sie konferencja prasowa.

Wroce do miasta we wtorek po poludniu, by pojsc na koncert Bajofondo. W srode przeprowadze zajecia na uniwersytecie. W czwartek bede sie wspinac na wulkan Pico de Orizaba. W piatek pojde do redakcji. W sobote polece do Stanow Zjednoczonych, gdzie przez tydzien bede jezdzil na nartach w kurorcie Aspen, w towarzystwie celebrytow. Zrobie reportaze o tematyce sportowej, turystycznej i gastronomicznej. Sprobuje potraw przyrzadzanych przez znanych kucharzy i uscisne dlonie wlascicieli hoteli.

"Jest super..."

Tesknie: za Taize i czekolada w plastikowej misce i za poranna rozmowa z Silvia; za falami Baltyku i spacerem po plazy z Peke; za swiatlami portu Veracruz i wierszami kreslonymi w zeszycie; za kuchennymi pogawedkami z siostra do 3:00 nad ranem; za zeskim porankiem w CU i kawa smakowana przed wejsciem na skale; za marlboro dzielonymi z Vanina o zmroku na uniwersyteckim tarasie.

"Jest super, wiec o co ci chodzi..."

Wednesday, August 8, 2012

ks,
cyganie

dlon wpleciona w dlonie, skronie pelne mysli: zlosci, pozadania, zazdrosci, - pospiesz sie -.

tatry, biale i zimne, wilgotna skora stop, mokre skarpety, plastikowe narty i stare trzewiki, - na tym gownie bedziesz jezdzic -. opuchniete oko, sluczona kosc policzkowa, smak krwi, - nigdy wiecej -.

chleb z serem, przedostatnie miejsce w autokarze, karty z chlopakami z grabowka, cztery godziny do bratyslawy, zapach stechlizny i potu, lepkie porecze i siedzenia, - co ci sie stalo -. - to on, on mnie pobil -. siedzenie z przodu, oryginalne adidasy, snickers, coca-cola, walkman sony i narty na wciski, syn rugbisty wybrzeza, - tata ma firme komputerowa -. - ty gnoju, zostaniesz w autokarze -. 16 lat, 1.75 m i 80 kg vs. 14, 1.60 i 55, na pierwszy rzut oka bez szans, ale w sercu zal, w spojrzeniu bunt, w piesciach zazdrosc, w duszy poczucie niesprawiedliwosci.

- czteroosobowe grupy, czas do 16:00 - . stukot butow, okrzyki ponaglajace, przekonywujace. - ty nie, ty zostajesz w autokarze -. - ja nie zaczalem -. - nie pyskuj -.

ruchliwe i kolorowe sylwetki rozmazuje sie za oknem, lzy suna po szybie autokaru, w plecaku whitman, zazdrosnie ukrywany przed spojrznieniem rowiesnikow, “o me, o life... of the questions of these recurring...”, trudno zrozumiec, w bibliotece na konwaliowej mozna skorzystac ze slownika, ale tekst brzmi tajemniczo, ponetnie, jak i miasto, ktore rozposciera sie za oknem, - nabroiles -, twarz kierowcy jest szara, wyraza znuzenie, zmecznenie przebytymi kilometrami i codziennoscia, trzyma w dloni zielona skrzynke, wyciaga zawiniete w scierke pol bochenka chleba, salceson i gotowane jajka, - starczy dla dwoch -, salceson ma specyficzny smak, suchy, okruchy twardego chleba szoruja o podniebienie, ktore nie nadaza produkowac odpowiedniej ilosci sliny, trzeba przezuwac powolnie, polykac malymi kesami, - walt whitman, amerykanski poeta -, otwiera, kartkuje, wytarte stronnice pasuja do tych dloni, pomarszczonych czasem, - of the endless trains of the faithless, of cities fill'd with the foolish; of myself forever reproaching myself... -,zatopia zeby w przygotowanej kanapce, polyka polowke jaja, - pan mowi po angielsku -. - nauczylem sie w czasie wojny -, wyglada na 60, 65 lat, wojna skonczyla sie w '45, jest '96, byl jeszcze dzieckiem,

nie poznam miasta, nie przejde sie brukowanymi uliczkami, bede czytac whitmana, patrzec przez okno i spogladac w glebie pragnien, boli czasem, narty, buty, z niesprawiedliwosci, skurwiel stara sie blyszczec moim kosztem, nie pozwole, piesci mam twarde i silna wole,

- na prawo widac kosciol, zbudowany przez dominikanow w 14 wieku, za nim cmentarz katolicki i zydowski, kiedys chowano ludzi wspolnie, za brama wyjsciowa sa kamienne zabudowania na konie, osiedlili sie w nich cyganie, sa cwani, obok kaplica z cudownym obrazem matki boskiej -, wyjal termos z herbata, wypilismy z jednego kubka, goracy plyn zwilzal wysuszone usta, - nie pozwol soba pomiatac, ale z glowa, czasem warto zacisnac zeby, wroc o 15:30 -,

wchodze do swiatyni, cisza wypelnia przestrzen oparta na kamiennych kolumnach, ogladam rzezby, malowidla i wyzwolenczy krzyz, - w imie ojca i syna i ducha swietego -, klecze na kamieniach, wytartych kolanami wiernych, ktorzy od wiekow przychodza tu, by prosic o nadzieje, coraz mniej jej w swiecie, wiec i ludzi mniej, przed laty szukano prawdy, wolnosci, zbawienia, ale dobrobytu nie dostanie sie na kleczkach, trzeba zapierdalac, (...) z tylu wybudowano cmentarz, cichy i bezbarwny, umeczony pregiezem czasu, skupia mogilnych ludzi, lat 63, 91, 12, ich swiat spustoszal, ostali sie w kamieniu, w nadziei, popekanej niczym grobowce z marmuru, przy ktorych bliscy placza z bolu i tesknoty, lub, zmeczeni zyciem, kolacza w bramy smierci, przy grobie pala sie swiece, stara kobieta modli sie bezdzwiecznie, zawziecie, (...) zza bramy wylaniaja sie zabudowania, obdrapane i nieprzyjazne, przed nimi dzieci bawia sie kapslami, obok nich mezczyzni graja w karty, butelka rumu przelewajac gorycz przegranych, smieja sie szczerze, beztrosko, pala papierosy z ciemnego tytoniu, dymem przyslaniaja powietrze, miejscowy muzyk krzepi dzwiekiem harmonii, karciarze przyklaskuja zywiolowo, by nastepnie opasc na krzesla, wyczerpani chwila pasji, wracaja do kart: tasowanie, rozdawanie, obstawianie, rozeznanie, rozegranie, wyklinanie, czynnosc powatarza sie niczym wchlanianie tlenu w pluca, 12, 13 letnia dziewczyna wylania sie pobliskiego baraku, przywoluje gestem dloni, usmiecha sie, obsuwa ramiaczko bluzki, obnazajac piers, po chwili pojawia sie obok dojrzala kobieta, szepce dziewczynie cos na ucho, smieja sie glosno, niepohamowanie,

podbiega, rozbawiona i rozesmiana, - nie boj sie -, wplata dlon w me dlonie, zatapia wzrok w twarzy, prowokuje, rasi me oczy spojrzeniem tajemniczym, odbiciem nocy czarnych zrenic, ktore patrza bajecznie, chce jeszcze, prowadzi mnie ku kobiecie, ktora oczekuje w wejsciu, odziana w sukienke-plachte, brudna, sprana, sponiewierana, rostro pokryte makijazem, stare, pomarszczone, pozbawione marzen i dumne zarazem, zlowieszcze, tajemnicze, i te czarne zrenice, ktore przeszywaja mysli, odkrywaja lek przykryty dziarskim spojrzeniem, - ty jestes jednym z nas, choc cie nam zabrano, schowano cie, w cieniu osadzono, oszukano, porzucono, ale wzlecisz, wyczerpany i sponiewierany, teskonte duma przyslonisz, nadzieje roztrwonisz -, nie pojmuje, zalekniony slucham slow, cienie, mysli wija sie w strachu, ktory wypelnia dusze, - idz, ciagna cie w dol, szarpia strasznie, wiec patrz w gore, wzlec -, przegonila mnie znakiem dloni, odszedlem, dzielac ostatnim spojrzeniem dziewczyne, uczepiona kobiecego ramienia, - umrze -, - nie, nie podda sie -,

nie pojmuje, nie potrafie rozszyfrowac, stawiam kolejne kroki, cyganski swiat pozostaje w oddali, zamazany, niechciany, dochodze do kaplicy, szczesliwy, niczym do zrodla pragnien, wiary, blogoslawienstwem krzyza staram sie oczyscic wspomnienie, klecze i modle sie, “ojcze nasz, ktorys jest w niebie...”, “wierze w ciebie...”, uspokajam sie, spowalniam, podnosze sie z kolan, by obejrzec scienne malowidla, swieci, aniolowie, apostolowie, dominikanie, chmury i gory, opieram wzrok o wizerunek matki boskiej, strach wypelnia me cialo, drze, patrzac w twarz cyganki, w oczu, co wierca mysli, neca przerazliwie - nie podda sie, przezyje -, odchodze, powolnie oddalam sie od szalenstwa wyobrazni, wychodze z kaplicy, zbiegam droga, patrze sie w ziemie, w kamienie, stawiam kolejne kroki, byle w dol, bol,

bol rwie prawe przedramie i biodro, staram sie nie ruszac, nie oddychac, patrze na krew, ktora cieknie z prawej reki, na rozerwany rekaw kurtki, wytracony w biegu przelecialem 4, 5 metrow i uderzylem w bruk ulicy, szczesliwie, pokryty sniegiem, - ale pofrunal, a niby taki twardy -, slysze glos, co budzi zlosc, dodaje sily, by podniesc sie z kolan i spojrzec w znienawidzona twarz, stoi nade mna w towarzystwie trzech kolegow, usmiecha sie szyderczo, nie mysle o bolu o przewadze, szansach, o mozliwosci i niepowodzeniu, jedyne czego pragne, to zerwac ten szyderczy usmiech, rzucam sie z zaciesnietymi piesciami, szalenczo, uderzam w twarz, bol trawi kosci, bije mocno, stanowczo, uczepiam sie ofiary, deszcz ciosow opada na me cialo, to piesci i buty, szarpanie i bicie kolanami, - jeden na jednego -, cygan odciaga reszte, wyciaga noz - bo poderzne gardla -, nie mysle, wypelniony zloscia, bije, bez litosci, bez zastoju, raz, drugi, trzeci, nie slysze krzyku, nie widze krwi, - wystarczy, zostaw -, odciaga mnie, nie oponuje, oddycham ciezko, krew i pot zwilzaja twarz, odchodze, odprowadzony spojrzeniem cyganskiej dziewczyny, nie ma w nim strachu, litosci czy wspolczucia, tylko zrozumienie,

dochodze do autobusu, przenika mnie mocne, szare spojrzenie, - co sie stalo -, - nic -, - umyj twarz -, nie pyta, wie, ze nie uzyska odpowiedzi, wchodze do wc, zmywam krew i bloto, mydlo szczypie nielitosciwie, patrze w lustro, siniakow prawie nie widac, gorzej z porwana, zakrwawiona kurtka, wychodze z autobusu, kierowca podaje mi szary polar, wyrzuc to, juz sie nie nadaje, poslusznie zmieniam okrycie, oprozniam zawartosc kieszeni i zostawiam kurtke w parkingowym smietniku, - biles sie -, patrzy w gore, w strone zabudowan, - to nie cyganie -, - cyganie by cie zabili -, wyciaga papierosa, podpala go i odchodzi, otwiera klape od silnika, sprawdza olej i plyny, wchodze do autokaru, siadam, potluczony i wycienczony, bol powraca, nie chce myslec, ani czuc, pije wode i biore w rece ksiazke, “(for who more foolish than I, and who more faithless?), of eyes that vainly crave the light, of the objects mean, of the struggle ever renew'd, of the poor results of all, staram sie rozszyfrowac obce slowa, sacze wode z plasitkowej butelki, do dna,

otwieram oczy na dzwiek okrzykow, - on go pobil, to on -, wychowawca przeciska sie ku mnie korytarzem autobusu, ponaglany glosami obozowiczow, - ty gnoju, zaplacisz za to -, chwyta mego ramienia, wyszarpuje mnie z siedzenia i prowadzi ku wyjsciu, naprzeciw posiniaczonemu i zaplakanemu chlopakowi, - to on, on go pobil -, patrze pogardliwie, nie boje sie, niech robia co chca, - wystarczy, po powrocie rozmowimy sie z dyrektorem zimnowiska -, szorstka reka kierowcy odciaga mnie od wychowawcy, wybitego z rytmu, zaskoczonego i zaleknionego zimnym i przenikliwym spojrzeniem, - mowia ze go pobil -, - byl w autobusie, kogo mogl pobic -,

Monday, May 28, 2012

Desconocidos desenmascarados

Constantina, Conste, Tina... De tetas grandes y mirada adolescente.
Soy polaco, te robaré un beso... - He dejado tanto por tí -. - Nie histeryzuj -. Odchodzi, przeklina, placze. 15 lutego skonczy 24 lata.

Poznalismy sie w 2008, w styczniu. Pracowalem nad reportazem o gangach odpowiedzialnych za porwania dla okupu. W dniu publikacji wylaczylem telefon i pojechalem do gazety, gdzie czekal na mnie naczelny, Agustin: - Grozono ci, brzmi powaznie. Wez 5 dni urlopu, 5 dostaniesz ode mnie. Byle nie w miescie -. Wyslalem e-maile do José Alonso i do Rocío, przelozylem wywiad z prokuratorem i sprawdzilem rozklad atuobusow do Aguascalientes.

Z deszczu pod rynne.

Wyszedlem przez parking, na przystanek autobusowy. W tlumie latwo sie zgubic. Wsiadlem do starego Mercedesa RTP, zaplacilem 4 peso za bilet, zajalem miejsce przy oknie i otworzylem Camusa. Autobus przeciskal sie zatloczonymi ulicami miasta. Popedzany dzwiekami klaksonow, przystawal na skrzyzowaniach, by zebrac pasazerow. Ci wypelniali przejscie, w oczekiwaniu na zwolnienie siedzen. Tluste kobiety nacieraly brzuchami na siedzacych mezczyzn, starajac sie przegonic ich sapaniem i kaszlem. Odgradzala mnie od nich czarnooka studentka w dresie IPN-u, co oznaczalo mozliwosc spokojnego sledzenia losow “Pierwszego czlowieka” do konca trasy.

Wysiadlem blisko dworca polnocnego. W tlumie goniacych ludzi przypominalem zbladzacego turyste. Podeszla do mnie IPN-wska pasazerka. - Ide na dworzec -. - Nie chce rozmawiac. - Nie musisz -. W Primera Plus kupilem bilet do Aguascalientes, w aptece paste i szczoteczke do zebow, w kawiarni mocne amiericano. Po 20 minutach zajalem siedzenie 7 w autobusie, po 45 wyjezdzalem z miasta. Naliczylem 9, 10 pasazerow, wpatrzonych w film “Invictus”, wyswietlany w czasie podrozy. Ruszylem w strone WC. Siedziala pod numerem 27. - Co tu robisz? -. - Nie chciales rozmawiac -. Dotknelem jej ramienia. - Nie igraj ze mna -. Targnela mnie za wlosy ku sobie i wpoila sie w me usta. - Slodkie -. Odepchnalem ja i wrocilem na miejsce. Zastyglem na 30, 40 sekund, podniecony i przestraszony. Oddychalem nerwowo, choc normalnie nie przejmowalem sie grozbami. Podnioslem sie z siedzenia i pomaszerowalem korytarzem pod 27. - Kto cie wyslal? -. - Los -. Zawrocilem w ciszy i usiadlem, starajac sie skupic na filmie. Minelo 40, 50 minut. Poszedlem w tyl autobusu. Stala plecami do mnie, przygotowujac herbate. Chwycilem ja za kark, otworzylem drzwi do WC i wepchnalem do srodka. Nie opierala sie. Objalem ja wpol, obsunalem jej spodnie, figi. Wtargnalem w nia, pelen trwogi i pasji, 3, 5 minut. Pozostawilem w niej sperme i przerazenie. - Wiec los cie przyslal -. Wyszedlem, zamknalem drzwi od WC i wrocilem na miejsce. Zalozylem sluchawki, ale nie zdolalem skupic sie na filmie. Zamknalem oczy.

Obudzil mnie glos kierowcy. - Aguascalientes -. Wysiadlem z autobusu i poszedlem do dworcowego WC, by wysikac sie i obmyc twarz. Potem ustawilem sie w kolejce do kasy po taksowke. - City Express -. - 75 pesos -. Nie odnajdywalem portfela, mimo ze przeszukalem spodnie, kurtke. - Ona -. Odwrocilem sie. Stala za mna, dzierzac wyjete zen 200 peso. - Przeznaczenie -. Zarzucilem na ramie jej torbe i ruszylismy w strone taksowki. Otworzylem drzwi, wsiadla. - City Express -. Po 20 minutach weszlismy do pokoju 129. Wpoila sie w me usta, rozpiela spodnie i zatopila dlonie w bieliznie, by po chwili odsunac sie o krok i plynnym ruchem pozbyc sie dolnej czesci krepujacej jej garderoby. Objela mnie udami, by wskrzesic seks na krawedzi gwaltu, do granic wytrzymalosci, gdzie emocje mieszaly sie z przerazenien, a intensywnosc jej oddechu wzrastala wspolnie z nerwowoscia i obawa.

Myslalem o uzbrojonych ludziach, gluchych dzwiekach ich krokow, prowadzacych przez korytarz; zapach przestepcow i broni; szyderczy smiech, papiersowy dym i szorstkie slowa; liny i wiezy, bicie w odpowiedzi na artykol. Zblizali sie, znaczac obecnosc zapachem potu, stali po drugiej stronie drzwi, o segunde, dwie, od przekroczenia progu. Naciskali klamke, kiedy wtargnalem w nia ze zwierzeca sila, z przerazliwym jekiem, ktorego echo rozlalo sie w przestrzeni korytarza. Rozlalem sperme w jej ciele i wgryzlem sie w usta, w szponach orgazmu, znaczonego napieciem miesni, by po kilku segundach zamrzec bez ruchu, zastygnac w ciszy.

Otworzylem oczy. Siedziala obok. - Mowiles przez sen: Pía. Milosc potrafi umrzec -. Podnioslem sie z lozka, siegnalem po lucky strike'a z porzuconej na stole paczki, wyszedlem na balkon, zapalilem i zaciagnalem sie dymem.

Byl pazdziernik, 2006. Nocny autobus 43 pedzil ulica Toluca, pasazerowie kurczowo trzymali sie poreczy, wygoda i bezpieczenstwem oplacajac wczesny powrot do domow. Wysiadlem na skrzyzowaniu z De las Torres, zastapila mi droge. - Przepraszam, ktoredy do Periferico -. - Musisz zawrocic, minelismy -. - Obserwowalam cie, chcialam porozmawiac -. Dotknela mego kolnierza, zblizyla twarz, pocalowalisy sie namietnie, scisnalem jej piers, odsunela sie raptownie. - Nie, nie na ulicy -. Spacerowalismy w ciszy, weszlismy do srodka, zdjalem koszule. - Rozbierz sie -. - Ty mnie rozbierz -. Bez slowa patrzylem w jej oczy. - Skoro tak -. Zdjela sweter, ukazujac jedrne piersi o sterczacych sutkach, potem zsunela spodnie i koronkowe figi. Rozpialem zamek od spodni -.

Wgryzla sie w me usta, zatopila paznokcie w plecach, wijac sie szalenczo, niczym pies spuszczony ze smyczy, ktory stara sie zmasakrowac ofiare, swiadom ze za chwile panska dlon chwyci obrozy i odciagnie go na bok. Slowem, skowytem i spojrzeniem szukala gwaltu, wiec ja gwalcilem. Dosiadlem jej niczym klaczy i okielzalem, w garsci dzierzylem jej wlosy. Na kolanach, ujarzmiona, mieszala okrzyki bolu i rozkoszy, strachu przed razami, ktore spadaly na jej posladki, na twarz. Z czasem krzyk przeobrazil sie w szept, - Boli, nie tak mocno. Powoli, bez pospiechu -. Nie sluchalem, nie zwracalem uwagi. Parlem naprzod, z kazdym ruchem wscieklej, az do orgazmu, do lez. - Ty gnoju. Obejmij mnie -. Oddychala z trudem, drgala rozzarzona. Przywarla sie do mnie, calowala ma piers. - Milosc potrafi umrzec -. Minelo 5, 10 minut. Patrzylem w przestrzen, staralem sie oddalic swiadomosc jej obecnosci, niezreczne pytania. Wstalem, poszedlem do WC, by sie wysikac, a potem do kuchni, by napic sie wody. Otworzylem okno. - Yo no se mañana - nucilem w rytm salsy, wiatrem niesionej z sasiedztwa. Spala gdy wrocilem. Skamieniala, naga, bez wyrazu twarzy, bez grymasu, usmiechu.

Zbudzilem sie, po omacku siegnalem zegarka, 5:48. Wstalem, umylem zeby i twarz, poszedlem do kuchni, by zaparzyc kawe. Instyktownie, mechanicznie wykonywalem czynnosci. Zawrocilem. Nie bylo jej. Wpatrywalem sie w szarosc budzacego sie miasta, ktore rozposcieralo sie za oknem. Niesiony codzienna rutyna, wykonalem poranne cwiczenia. Potem poszedlem pod prysznic, by zimnym strumieniem przywolac cialo do porzadku dnia. Wyprasowalem koszule, ubralem sie i wyszedlem na ulice, by stawic czola pracowniczym obowiazkom.

Ludzie zebrali sie na rogu, wiec zblizylem sie zaintrygowany, przyciagany policyjnym nawolywaniem do rozejscia sie, ktore zostalo zignorowane przez gapiow. Palce ludzkich dloni wskazywaly na bordowy koc, ktory pokrywal owalna mase. Od koca do kloaki ciagnela sie czerwona plama, zastyglej juz krwi. Podszedlem do stojacego w poblizu policjanta. - Oficial, buenos días. Ando en 11 -. - Te he visto, en Metro, ¿cierto? -. - Correcto. ¿Qué me dice? -. - Un Z1 por X13 -. Odeszlismy od tlumu, policjant wyjal notatnik, z ktorego przepisalem dane: Pía Obeso Gómez, 23 lata, zamieszkala w Magdalena Contreras, zamordowana przy uzyciu noza -. - ¿Testigos? - Nadie. - ¿Puedo hacer unas fotos? -. - Se encabronarán -. - Dale, 3 segundos -. - Sale, pero rápido -. Wyjalem aparat, poczekalem az podniesie koc i wystrzelilem kilka serii, nie zwazajac na wzburzony pomruk tlumu. Spytalem policjanta czy wymienic go z imienia i nazwiska. - Está bien. Gerardo Ruiz, P 65-08. ¿Tú? -. - Me dicen Mewa -. Wyjalem papierosy, zapalilismy, wymienilismy numery radia. Po 15 minutach przyjechali sledczy, pozniej lekarze policyjni. Ustalilem z Gerardo, ze po poludniu poda mi szczegoly. Zadzwonilem do redakcji z informacja, ze zamordowano 23 letnia kobiete w Alvaro Obregón.

Agustin, podal mi gazete, - Masz wiecej szczescia niz rozumu -. Na pierwszej stronie widnial moj artykul. Zamarlem. Wzialem dziennik, wyszedlem z redakcji, zapalilem papierosa usiadlem na schodach. Patrzylem w twarz kobiety, z ktora spedzilem wczorajsza noc. Pod fotografia widnialy napisy: “Madonna negra. Ejecutan a la lideresa del grupo criminal 'La Frontera'”. Nie rozpoznalem jej, gdy robilem zdjecia, mialem 3, 4 sekundy. W taksowce sprawdzilem raptownie ich ostrosc i zabralem sie za pisanie tekstu, a po przyjezdzie do redakcji wreczylem technikowi karte z pamiecia. Po 24 godzinach spogladalem w rostro kobiety z ktora spedzilem noc, wydrukowane na papierze.

- Nie pal z rana -. Wyjela papierosa z mej dloni, zaciagnela sie gleboko dymem i wyrzucila w pusta przestrzen. - Nie smiec -. Wszedlem do pokoju, zaparzylem kawe i podnioslem z podlogi miejscowa gazete, dostarczona przez szpare pod drzwiami przez sluzbe hotelowa. Numery z tabeli opublikowanej na pierwszej stronie przyciagnely uwage mych oczu: 35 egzekucji w stanie Chihuahua, 21 w Tamaulipas, 18 w Veracruz, 16 w Michoacán i 7 w Guerrero, a obok reportaz o wzrastajacej aktywnosci miejscowych grup przestepczych, rywalizujacych o strefy wplywow w srodkowej i polnocnej czesci kraju. Pomyslalem, ze nudnym staje sie czytanie informacji, w ktorych zmieniaja sie jedynie liczby. W stolicy koncertowali muzycy z Pearl Jam, to byl material na pierwsza strone.

Zblizyla sie do mnie z kubkiem kawy. - Podejrzewam, ze nie slodzisz -. - Nie -. - Opowiedz mi o sobie .- - Nie slodze, pije bez mleka, mocna, czarna, w szklance albo w kubku, byle nie w plasikowym -. - Pytam powaznie -. - Nikt ci nie broni -. - Mam na imie Constantina, Conste, Tina. De tetas grandes y mirada adolescente, mowia. Studiuje inzynierie mechaniczna na IPN-ie, mam 20 lat, lubie kino, “Paris Texas”, “Dear Wendy”, muzyke The Zombies -. - Nie mow mi tego -. - Chce bys mnie poznal -. Wlozylem papierosa w usta i z kawa w dloni wyszedlem na balkon, zapalilem. Z ulicy dochodzil zgielk, samochodowy warkot mieszal sie dzwiekiem naciskanych klaksonow i pokrzykiwaniem ulicznych sprzedawcow, nie na tyle glosnych, by zmacic moj spokoj. Patrzylem w dol, na ludzi, ktorzy szli w pospiechu, niecierpliwie wyczekiwali zielonego swiatla na skrzyzowaniu, lub tez przebiegali przed nadjezdzajacymi samochodami, by nie tracic cennych minut.

Stanela w drzwiach, oparta o framuge, ze skrzyzowanymi na piersiach rekami. - Matka miala kochanka, przychodzil do domu 2, 3 razy w tygodniu, spedzali razem noc i rano wspolnie wychodzili do pracy, o 6:00. Zapukal, mowil ze zostawil klucze w pokoju mamy, ze lezaly na komodzie. Otworzylam, by mu je dac. Grozil mi nozem, mowil zebym byla cicho. Minely trzy lata -. Wyjalem papierosy. - Zapal -. Zaciagnela sie gleboko, zakaszlala, usmiechnela sie. - Milosc potrafi umrzec, mowiles przez sen -. Wypuscilem dym. - Spotkalem kobiete, spedzilismy noc, o swicie patrzylem na jej zwloki, na ulicy -.

- Tú no eres de aquí, ¿te gusto? ¿qué es lo que quieres? -. - Soy polaco, te robaré un beso -. To byly pierwsze slowa o nas, ktore wymienilismy po siedmiu wspolnie spedzonych godzinach. Spacerowalismy po centrum, wpatrywalismy sie w rzezby, pokrywajace miejscowa katedre. Slonce palilo skore, uniemozliwialo swobodny oddech i zmuszalo do ciaglego mruzenia oczu. - Chodzmy w cien -. Usiedlismy na krawezniku, przed nami rozposcierala sie panorama glownego placu. - To, ze jestesmy tu razem, to przypadek, przeznaczenie? -. - To studencki upor -. - Nie myslisz chyba, ze pojechalam za toba do Aguascalientes -. Rozesmiala sie, ja tez. Spedzilismy razem 2 dni, romans trwal 4 lata. Spotykalismy sie 2, 3 razy w roku, by spedzic wspolna noc czy weekend poza stolica. Zaczynalismy od seksu, potem rozmawialismy do wschodu slonca, zasypialismy.

Spacerowalismy noca opustoszala ulica Querétaro, w styczniu, w moje urodziny. - Dobrze mi z toba -. Dotknela mej dloni, szlismy trzymajac sie za rece, w swietle latarni. - Pragne byc z toba, budzic sie przy tobie.., codziennie. Przeprowadz sie do mnie, bedziemy mieszkac razem, podrozowac, ogladac filmy -. - Nie wiem gdzie mieszkasz -. - Nie zartuje, bylibysmy. Dobrze ci ze mna, wiec czemu jestes taki zimny, dlaczego sie nie odwazysz pragnac czegos wiecej? -. - Soy polaco, te robaré un beso -. - He dejado tanto por tí -. - Nie histeryzuj -. Odchodzi, Przeklina. Placze. 15 lutego skonczy 24 lata.

Monday, January 23, 2012

Libre, 130

W dole przepasc, 100, 130 metrow, miniaturowe swierki i mikroskopijny Fiat 500, ktorym wyjechalem z DF o 6:55. Dygocze pod pregiezem lodowatego wiatru, ktory uderza w skaly Las Ventanas. “Ciebie Boga wyslawiamy”, budzi sie w mych myslach, podczas gdy przegryzam pastes mineros, zakupione w miescie Pachuca. - ¡Voy! - krzycze. - ¡Vas! - odpowiada.

Zaciskam palce na skale.

Pne sie w gore, w skupieniu pokonujac kolejne centymetry. Ruchy sa przemyslane, nie ma w nich miejsca na niepewnosc czy zastanowienie. Zimno wdziera sie w dlonie, niewoli je bolem, pozbawiajac palce czucia i wrazliwosci. Oddycham, 1, 2, 1, wysilek odcina mnie od otoczenia, spaja ze sciana, ktora zdaje sie rosnac, przyslaniac strach i trwoge. Martwa i okrutna, pozera rzeczywistosc, wypelniajac pozostala po niej pustke przerazeniem i pieknem. Oczyszczam umysl z obaw, z prosb o blogoslawienstwo, o ochrone. Powiew wiatru wykrada cieplo, przynosi chlod i zapomnienie. Przypinam sie do haka wwierconego w sciane. Wisi na nim moj los, ciezar planow i marzen. Me zycie zalezy o 10 centymetrow metalu, ktory powinienem chronic, blogoslawic, a spogladam nan z pogarda. Wiecznie uzalezniony, od pomocnych dloni, od podpisow i wynagrodzen, od ludzi i od przyrody, od liny, co mnie wiaze. Chce przeciac wiezy, moze zgine, szanse sa pol na pol, a w grze drewniany krzyz i zapomnienie.

Olewam trwoge, doslownie, moczem, z wysokosci 90 metrow. 1, 2, 3, odliczam, patrzac na spadajace krople, nikna w 7 sekund, marzenia w 2. - Lu, kocham cie, ale do czego mi sluzy byc z czlowiekiem, ktory nie odwzajemnia milosci, ktorego nie potrafie uszczesliwic - powiedziala. Chcialem rzucic sie na nia, wykluc jej oczy, do ktorych powracalem pelen nadziei i pasji z wypraw na polnoc Meksyku, powyrywac place, ktore zaciskalem w dloniach podczas nocnych spacerow po miescie, polamac nogi, ktore mialy prowadzic ku wspolnej starosci. - Ide, nie chce tego sluchac - odparlem.

- ¡Dáme más cuerda! - krzyczy A. - przed nami 40, 50 metrow, spotkamy sie na szczycie -. Trace go z oczu, wiec obserwuje line, popuszczam ja stopniowo i starajac sie spoic z rytmika jej ruchow, ubezpieczam mechanicznie, oczekujac okrzyku, ktory poswiadczy dotarcie na szczyt. 5, 10, 15 minut, zapominam sie pieknem natury, niebem, gorami, niekonczacym sie horyzontem. - ¡Libre! -.

Libre, znaczy wolny, a czuje sie uwiazany do liny wspomnien, ciagne za soba bagaz pozadan, zobowiazan i powinnosci. Przygotowuje sie by rozpoczac ostatni etap wspinaczki i przypadkowo osuwam kamien, ktory odbija sie od skaly i opada w otchlan. 1, 2, 3, 4, 5, licze, zazdrosnie patrzac w dol. Niewoli mnie wspomnienie i odpowiedzialnosc, wiezi mnie zazdrosc i zaleznosc. - ¿Vas? - pyta A. - Voy – odpowiadam.

Ide, ale bez liny, bez pomocy. Odpinam zabezpieczenie i zaciskam palce na skale, w wierze, ze mam sily by wspiac sie, by isc przez zycie. Dosc niemocy, zaleznosci od innych, od okolicznosci. Bol, zimno i zniecierpliwienie nikna, podczas gdy na 3 palcach zawieszam ciezar zycia, wspinam sie na przekor logice, w buncie przeciw milosci i bezpieczenstwu. Docieram na szczyt, witany przerazeniem A. - ¡¿Quieres morir?! -.

- Nie pragne smierci, nie boje sie zyc -.

Thursday, January 12, 2012

pk,

30,
do krzyza, i z krzyzem zmarwien, krok za rokiem, 3.000 metrow, 4, szelest wiatru, szept kamieni,
rozpiety / na ramionach / jak sokol / na niebie; wersy spojone oddechem, do - sol - mi, sinusoida dzwiekow odpowiada myslom, na wozie, pod, w chmurach i w prochu ziemi, cacao na 4.400, estas son las mañanitas,
30, metalowy krzyz odbija promienie od ponad 50,
cale zycie na szczycie, nie, w droge,

grudzien, 25, bozonarodzeniowe pure, szynka i salata z chedraui, spacer po meridzie, pol butelki wina i pol mszy, plac pelen golebi, samiec sledzi samice, - zostaw ja w spokoju, nie chce; nie znosi ptactwa, boi sie wiewiorek, plywa nago, morze oczyszcza z absurdu powinnosci,
styczen 7, 4.8 kg miesa, 1.4 kg kielbasy (argentynskiej), 3 paczki chipsow, woda gazowana, coca-cola, cebula, ser, kartofle, wino, ponad 1.000 peso, 20 osob, - wegla brak, - felicidades, - twoi koledzy, - wszystkiego najlepszego, - otworz oczy, przyjaciele przyszli tu dla ciebie, - te queremos güero, - niech zdmuchnie, - nikt nie przyniosl tortu, - wbij swieczke w arbuza, - mordida, - pomysl zyczenie; po cholere,
styczen 1, spi, wschodzi slonce, kosci bola od lezenia na ziemi, od kamieni, - wstales wczesnie; sypiam na brzuchu, sam, lubie w spiworze, - odpychasz ludzi, ktorzy pragna byc blisko,
2004, 68 kg, - ma, zobaczymy sie wieczorem, - nie, nie moge; 2012, 73 kg, - lu, pojdziemy do kina; bylo ich 10, 20, siorbie kawe, - zaszkodzi ci; 2004, tacos w barranca del muetro, 4 za 12 pesos, do tego sos i limones, 2, 3, bogate w witamine c, papieros za 1 peso (delicados), albo 2 (marlboro i camel); 2012, italo-argentynskie il controne, 1190 pesos, más propina,
i choc los kazal nam w przepasc skakac / nauczylismy sie latac
ostygla kawa, stwardnialy dlonie; sometimes / i wish i were an angel / sometimes,

gowno o mnie wiesz, - jestes zimny, lodowaty, nie sposob odgadnac o czym myslisz, czego pragniesz, kogo kochasz; milosc, slowo wymazane ze slownika, obce i nierzeczywiste, - kocham cie, (...), - nie mowisz nic, ty nie, ty jestes z kamienia; slowo zawstydza po slowie, pustoslowie, 2004, tesknie, pragne dotyku, ust, przetrzymam, bede kims; niewiele ci moge dac/ bo sam niewiele mam; 2006, sos la única persona a quien miro con fe, dotyk kobiet znudzonych codziennoscia, - on nic nie ma, - nie, zapomnij, - innym razem, - nie, odwiedz mnie wieczorem; w udrece kurewskiej rzeczywistosci cieple slowo wypowiada prostytutka, - napijmy sie rumu, lu, samotnosc ci przyjaciolka, i mi; 2011, z dlonia w dloni, mysle o czarnych oczach, niedawno spacerowalismy, latwo osadzac, ciezko byc sadzonym, - tesknie za toba, pragne cie i cie nienawidze, - ja rowniez,
bicie w mury nicosci, seks na pograniczu gwaltu, - que quieres, - prawdy, - doprawdy; 2, 3, krocza w ma strone, w przepasc, powtarzam wersy niewinnosci; - pod twoja obrone uciekamy sie,
30,

Tuesday, June 16, 2009


Tatuaże

Seks uwieczniony podskórnym znamieniem, orgazm igłą zapisany, krwawy i ekscytujący, z czasem zamazany.
Doznania barwione czerwienią zachwytu, żółcią niezaspokojenia i czernią trwogi, wskrzeszają morskie syreny, potwory i anioły, zwierzęta dzikie i uschłe liście; delikatne, wyostrzone, nieukończone, na ciele pozostawione. Dumnie lśniące na męskim ramieniu czy skryte na damskiej pachwinie, światu ukazane podniecają, przywołują spojrzenia pożądliwe, budzą zazdrość, myśli zaklinają.
Selene zapisała kartę nocy. Skwar wieczoru zelżony piwem, odór potu tytoniem zabity, materac spermą skropiony, orgazm krzykiem zwieńczony… duch zatrwożony.
- Podobasz mi się.
Trwam w ciszy lustra. Patrzę na ciało barwami schlapane, rozmazane niczym makijaż dziwki. Wstyd mi.
- Musze iść – mówi.
- Zamknij drzwi.
Koszulę rozpinam, obnażając prawość, żądze me przeklinam. Pot spływa po piersi wyblakłych wizerunków. Nożycami zrywam skore, kaleczę ciało zęby zaciskając w bólu. Krew miesza się ze łzami, drgam cały.
Ukrywam blizny, z każdym dniem mniej siebie ukazuję światu.
I tylko lustrzane odbicie przywołuje wspomnienia łzą znaczone.
Tatuaże pierdolone.

Thursday, August 30, 2007

Metro. 2 de octubre.
Odepchnalem niechciane mysli porannej masturbacji. Onanizowanie sie po przebudzeniu jest niczym papieros o poranku: z poczatku przyjemne, z czasem przemienia sie w niechciany rytual. Odrzucilem przescieradlo pokryte zastyglym potem i zapachem starego alkoholu i oparlem glowe o konary lozka, przywolujac zaspale cialo do rzeczywistosci.
Poranny prysznic jest momentem puryfikacji ciala i umyslu, ktory pozwala wkroczyc w nowy dzien w swiezosci. Uwielbiam te chwile. Kapie sie czesto, zwykle rano, czasem przed wyjsciem do pracy, czy spotkaniem z kobieta. Odkrecilem zimna wode, by odsunac natretna chec samozaspokojenia i tkwilem pod biczem lodowatych kropli do momentu wyziebienia ciala.
Wycieralem plecy recznikiem jakbym chcial zedrzec pokrywajaca je skore. Lubie to uczucie. Lubie tez myc zeby. Po nocnej libacji i pocalunkach nieznanych kobiet, szoruje po szkliwie kilka minut, przyciskajac szczoteczke az do zaczerwienienia dziasel. Tana, studentka odontologii, z ktora spedzilem kilka pasjonujacych nocy mowi, ze to szkodliwe, ale mnie to nie martwi.
Czasami odwiedzam ja po pracy. Mieszka na drugim koncu miasta, spedzam poltorej godziny w zatloczonym, zatechlym metrze, scisniety miedzy spoconymi ludzmi, ktorzy wracaja do domow po upalnym dniu. Z poczatku ten smrod budzil we mnie niesmak, jednak przezyczailem sie z biegiem czasu. Zobojetnialem do tego stopnia, ze jest mi wszystko jedno czy funkcjonuje wentylacja, czy tez nie, czy czuc odor pijakow, mocz emerytow, czy pot grubych kobiet. Odcinam sie od zmyslow i rezyseruje w wyobrazni erotyczne sceny z dentystka.
Metro jest niczym seksualny targ pelny przycisnietych piersi i ocierajacych sie o biodra posladkow. Mierze wzrokiem glebokie dekoldy, lub orzezwiony wyobrazeniem erotycznych scen z Tana, przyciskam czlonka do zaokraglonych pup. Niektore kobiety to drazni, inne podnieca. Czasami zaciskaja dlonie na mych biodrach i rzucaja wyzywajace spojrzenia. Zdarza sie wychodzimy razem na kolejnej stacji i szukamy miejsca, by skonsumowac pozadanie. Podnieca mnie seks w metrze. Skowyt kobiecej rozkoszy zmieszany z hukiem przejezdzajacych wagonow powoduje, ze nie kontroluje popedu.
Spontaniczna milosc zrywa lancuchy monotonii, budzi poklady fascynacji i leku nieznania, pozwala szerzej otworzyc oczy. Zapachy kobiecych plynow, spermy, przepoconego ubrania, smrod hamulcow pociagu i odor metra, zmieniaja odczucie rozkoszy i wyzwalaja nieznane zapasy energii, nieodkryte poklady wrazliwosci. Doznanie warte biletu metra.
W niedziele nie ma tloku. Kilka kobiet wracajacych z rynku, troche szkolnej mlodziezy szukajacej wrazen miasta i pojedynczy starcy. Brak zebrakow pozwala przypuszczac, ze interes nie kwitnie tak jak w srodku tygodnia. Stacja o dzwiecznej nazwie Barranca del muerto swieci pustkami. Przybrudzone schody prowadza w glab metra. Robi sie duszno. Nieprzyjemny, zgnily zapach rozdraznia nozdrza. Podziemny swiat zyje swoim zyciem. Zapach pizzy, lukrowych ciastek i goracego pieczywa miesza sie z odorem metra, z ludzkim potem pozostawionym na poreczach schodow, oplutymi scianami i gumami przylepionymi do podloza. W metrze czlowiek sie poci. Gorace powietrze sprawia, ze dlonie staja sie sliskie, a splywajace po czole krople przyciegaja czasteczki kurzu i rozrzucone w powietrzu bakterie. Czuc okalajacy zewszad brod i odor pokrywajacej skore mazi.
Podziemie zbliza ludzi bardziej niz mogliby sobie to wyobrazic. Podnieca mnie ten komunalny wymiar relacji, swiadomosc przenikania cudzych komorek, kontaktu z wydzielinami, wydychanym powietrzem. Gorac wywoluje nadprodukcje plynow, prowokujac pocenie intymnych czesci ciala i przedstosunkowa lepkosc organow rozrodczych. Wzrasta pozadanie.
Patrze na spocone ciala, lepkie ubrania podkreslajace aspekty kobiecosci, material przylkniony do piersi i posladkow. W tej atomosferze seksualnosc wnosi sie ku szczytom. Otaczajace mnie kobiety sa wilgotne, zmeczone i pobudzone goracym powietrzem metra. Rozgladaja sie wokol, na ich twarzach rysuje sie pragnienie stosunku. Nabrzmiale piersi, lekko rozchylone uda, niczym niedomkniete drzwi, zapraszaja do wstapienia w ich progi. Kusi mnie pot i rozmazany makijaz. Opada aura nietykalnosci, wizerunek bogini ciosanej z marmuru, plastikowej lalki pucowanej bawelniana szmatka. Krople potu odslaniaja czlowieczenstwo, sprawiaja ze kobieta staje sie ludzka. Rozmazany makijaz rozbija fale perfekcyjnosci, zrzucajac ja z piedestalu olimpu w doliny realnego swiata.
Zmierzam w dol. Omijam zebrakow i zamykam uszy na skowyt jalmuzny, wpatrujac sie w stojaca naprzeciw postac. Znad brazowych kozakow wylaniaja sie umiesnione lydki. Spodnica ponetnie opina ksztalty nog i posladkow, szerokie plecy pokrywa zas plasz czarnych, kreconych wlosow. Stoi przede mna kobieta o krepej budowie ciala, silnych udach i umiesnionych ramionach. Nie widze jej twarzy, ale z postury wyglada na 35-40 lat. Przykuwaja ma uwage jej lydki. Mocne, niczym wyciosane z grafitu. Rusza ku stacji. Ciekawy wizerunku jej twarzy krocze za nia az do peronu. Nadjezdza metro. Ludzie zaczynaja napierac jeszcze przed zatrzymaniem wagonow. Otwieraja sie drzwi. Wychodzacy zderzaja sie z wchodzacymi, tworzy sie ogolny zgielk. Tlum wpycha mnie do wagonu przyciskajac do plecow sledzonej przeze mnie kobiety. Wdycham zapach jej wlosow.
Zamykaja sie drzwi metra. Odwraca glowe zniesmaczona sciskiem napierajacych cial. Splatamy spojrzenia. Moja twarz odbija sie w jej zrenicach. Brzydka, lecz pozadliwa. Spojrzenie zastepuje slowa. Przemieszczam dlon ku nabrzmialej piersi. Wkladam reke pod pache, ktora niczym kobiece krocze koi wilgotnym cieplem. Wycieram lepka skore w sweter okrywajacy jej plecy. Dotykam karku, ktory odpowiada mimowolnym dreszczem na uscisk nadgarstka. Splatamy usta, nie w romantycznej namietnosci, lecz zwierzecym akcie instynktu, ktory przyciaga nasze wargi, spaja jezyki, prowadzi do zmieszania smakow. Pod ziemia intymnosc nabiera innego znaczenia. Zwierzecosc i dzikie pozadanie determinuja zachowania. Milosc zrzuca przybranie namietnosci, dotykajac pierwotnych instynktow, obdartych z emocjonalnej skorupy piekna. Nie ma miejsca na wykwintne uczucie, lecz na seksualny poped i fizyczne zaspokojenie. Bez czerwonych szminek i koronkowej bielizny, bez zbednych kostiumow przyslaniajacych obraz rzeczywistosci. W metrze relacje miedzyludzkie zrzucaja kolorowe szaty, kapiac sie w pocie nagosci.
Podczas gdy ludzie wygladaja zblizajacej sie stacji, moja dlon zbliza sie ku jej kroczu. Dotykam uda, zaciskam palce na rozgrzanej pochwie. Odpowiada chwytajac paska mych spodni. Nie trzeba slow. Wychodzimy na przystanku Tacubaya. W chaosie tysiecy ludzi czlowiek staje sie niewidzialny. Chowamy sie w sanitarnym pomieszczeniu . Jest ciemno i ciasno, ciezko oddychac. Izbe wypelniaja szczotki, szmaty i pojemniki z chlorem. Odor zgnilizny miesza sie z zapachem dezynfekcji. Przywieramy do sciany. Dotykam wilgotnego, keistego krocza. Nakladam prezerwatywe, ona zdejmuje majtki. Won pochwy miesza sie z zapachem lateksu. Zar rozpala jej uda. Szukamy seksualnego rytmu, powolnie synchronizujac nasze ciala. Pot splywa po czole, powietrze staje sie ciezkie, zapach stechlizny, lateksu i chloru miesza sie z wonia seksu. 5 minut rozkoszy i po wszystkim.
Odrzucam w kat prezerwatywe. Jestem poklejony mieszanina wydzielin. Nie przeszkadza mi to. Jej tak. Przygladam sie jak niezrecznie wyciera husteczka krocze. Ulatuje won pozadania. Zapinam spodnie patrzac jak osusza uda z pokrywajacej mazi.
- Moglam wystawic ci rachunek - mowi pol zartem, starajac sie nalozyc majtki.
- Moglem cie zgwalcic - odpowiadam, obserwujac jak nieporadnie podnosi nogi, haczac obcasami o koronki bielizny. Porusza sie niezgrabnie, niczym drewniana kukla o mechanicznych ruchach i braku koordynacji. Wyglada jak poseksualna forma Pinokia.
- Moj maz by cie zabil.
Moja rzeczywistosc. 5 minutowy seks w brudnym metrze z niezaspokojona mezatka. Zapach spermy i dlonie poklejone lateksem. Tysiace ludzi wracajacych do domow. Ludzkie mrowisko pelne pospiechu i zgielku szczurzych krawaciarzy goniacych za sukcesem. Kobieta wplatujaca bielizne w obcasy i pisk hamulcow zblizajacego sie metra. Zachowania nieracjonalne, lecz instynktowne, wynikajaca ze zwierzecej natury ludzkiej jednostki. Zycie, bez teatralnych gestow i sztucznych usmiechow, bez zbednych, pozbawionych podstaw emocji i pustych, zapomnianych slow. Dziczeje. Z kazdym dniem oddalam sie od powszechnie przyjetego wizerunku cywilizowanego czlowieka. Odrzucam morale, ktore zmusza sumienie do analizy i oceny postepowan. Zamykam sie w waskim kregu instynktow, w rzeczywistosci cielesnych wrazen. Nie oceaniam wartosci, nie porownuje strat i zyskow. Liczy sie doznanie, okreslony moment zamkniety w terazniejszosci. Bez powodowanych skutkow, bez nastepujacych reakcji.
- Nie spytasz mnie o imie?
- Nie.
Po co zostawiac uchylone drzwi? Kontynuacja bywa zgubna. ¨i¨ nabiera tozsamosci po postawieniu nad nim kropki. Bez niej jest nieokreslonym znakiem, ktorego istoty trzeba poszukiwac w calosci kontekstu. Nie chce kontekstu, prawdy ktora by mogla przerazic. Szukam chwili, zaspokojenia instynktu, skupienia zmyslow na akcie terazniejszosci. Absolut zostawiam Platonowi, niech sie trudzi z nieosiagalna prawda. Pytanie zmusza do poszukiwania odpowiedzi. Kto pyta, nie bladzi, lecz kto nie bladzi, nie pyta. By zbladzic, trzeba miec cel wedrowki. Ja sie przechadzam.
- Moze sie kiedys zobaczymy - usmiecha sie na odchodne. Poprawia wlosy i podchodzi do zoltej lini peronu. Na nowo jest jednym z tysiecy podziemnych pasazerow zmierzajacych do obranego celu, anonimowa jednostka nie zwracajaca uwagi na tetniace wokol zycie. Jest tylko przejazdem. Dzwiek zblizajacego sie metra, widok pedzacych wagonow, swist hamulcow. Jedni wsiadaja, inni wychodza, kroczac za wskazujacymi kierunek strzalkami. Slychac stukot krokow. Patrze na zamykajace sie drzwi. Hipokryzja by bylo jechac tym samym metrem. Moj szlak sie krzyzuje z cudzymi, nie laczy.
Siadam na prowadzacych do wyjscia stopniach. Nikt ich nie uzywa. Obok tlum mezczyzn cisnie sie ruchomymi schodami. Przygniecieni do siebie przypominaja zamkniete w chlewie swinie. Przepychaja sie, bez slowa przepraszam, bez respektu dla innych. Zra i brudza. Racza sie kawalkami pizzy, chipsami z pikantym sosem i czekoladowymi batonikami. Wycieraja tluste palce w porecze schodow, rzucaja opakowania pod nogi i pluja gdzie popadnie. Cierpia na otylosc i problemy z krazeniem. Nieuczesani, niedomyci, o wylazacych ze spodni koszulach i niedopietych zamkach. Przesuwaja sie korytarzami metra niczym gbury. Bez gracji, bez usmiechu, w wyrazie wiecznego niezadowolenia. Urzednicy, pracownicy bankowi, sprzedawcy i budowlancy. Powolni, niezadowoleni, leniwi i przecietni. Mezczyzni wykastrowani z idealow, fotelowi kibice i bywalcy tanich barow ze striptizem. Czas plynie im na jedzeniu, wydalaniu i zmienianiu telewizyjnych kanalow. Przyzwyczajeni do miernosci, zazdrosni i zaleknieni. Zyja na kredyt. Egocentrysci o msciwych spojrzeniach. Ponizani w pracy, w domach odgrywaja sie na malzonkach. Wiecznie biadola, przybieraja maski zalosci i pokrzywdzenia, ciezaru losu osiadlego na ich karkach. Jednemu z nich przyprawilem rogi . Nie czuje zalu, nie mam wyrzutow sumienia.
Wyciagam papierosa. W metrze nie wolno palic, ale co z tego. I tak nikt mi nie zwroci uwagi. Policjanci sa zbyt leniwi by schodzic do peronow, a ludzie zajmuja sie soba, unikaja konfrontacji. Pale z nudy. Dla zabicia czasu i zajecia rak. Zaciagam sie dymem. Won tytoniu miesza sie z osiadlym na palcach zapachem lateksu. Moja dlon pachnie zuzyta prezerwatywa. Suchy, nieprzyjemny zapach drazni me nozdrza. Przekladam papierosa do lewej reki.
Oparty o sciane wagonu wsluchuje sie w stukot pedzacego metra. Stojaca obok starsza kobieta przyglada sie parze calujacych sie gimnazjalistow. Zastanawiam sie co mysli. Czy na widok mlodziezy przypomina sobie seksualne przygody z przeszlosci, czy tez denerwuje sie faktem, ze nie ustapiono jej miejsca. Jesli miala niedobor seksu, to pewnie sie wscieka na pochloniete soba dzieciaki. Stojacy za nia mezczyzna stara sie czytac gazete. Co chwile gubi tekst i trudzi sie w probie odnalezienia wersu. Ludzie jedza, sluchaja muzyki, lub rozpaczliwie rozgladaja sie za czyms co mogloby przykluc ich uwage. Boja sie ciszy. Przeraza ich chwila refleksji, bycia sam na sam z soba. Nie chca myslec. Dzialaja, odbieraja informacje, szukaja zewnetrznych bodzcow, ale wizja wewnetrznego monologu przyprawia ich o dreszcze. Dzieki bogu istnieja sprzedawcy. Zmieniaja sie co stacje. Przepychaja sie wzdluz wagonu oferujac pirackie plyty, gumy do zucia, ksiazeczki uczace asertywnosci, podreczne latarki i przeciwbolowe mascie. Zachwalajace produkty okrzyki mieszaja sie z dzwiekami przebojow wydobywajacych sie z zawieszonych na piersiach glosnikow. Cena niezmienna, 10 za gume, cd, czy skarpety. Taki konsumpcyjny komunizm. Od czasu do czasu trafia sie brzeczacy monetami slepiec, narkoman tarzajacy sie po potluczonym szkle, lub deklamujacy wiersze intelektualista. Moze i oni powinni ustalic stala stawke? Istny cyrk, ale wrazenia z czasem bledna. Czlowiek sie przezwyczaja.
Jest goraco. Staram sie oddychac wolniej, nie poruszac. Czuje sie niczym zimnokrwisty gad, ktory obniza puls w potrzebie zachowania energi. Manipulowanie oddechem na niewiele sie zdaje. Krople potu zaczynaja splywac po skroniach, dlon klei sie do poreczy. Wycieram reka spocone czolo. Gorace powietrze miesza sie z pokrywajacym me palce zapachem lateksu. Obserwuje pasazerow. Gorac dokucza wszystkim. Gruby mezczyzna zaczyna wachlowac twarz za pomoca gazety, pocac sie jeszcze bardziej przez niepotrzebnie wykonywane ruchy. Starsza kobieta rozpina guziki koszuli odslaniajac rozowe ramiaczka biustonosza. Jedynie na gimnazjalnej parze upal nie robi najmniejszego wrazenia, wymiana milostek pochlania ich do reszty. Zgrzyt hamulcow oznajmia o zblizajacym sie przystanku. Wiekszosc pasazerow tloczy sie ku wyjsciu, opada temperatura. Nastepna stacja Camarones, a stamtad juz tylko dwie przecznice dziela mnie od usmiechu Tany.
- Czesc skarbie
- Ladne kwiaty. Czemu tak pozno?
- Kochalem sie w metrze. Spotkalem kobiete, wymienilismy spojrzenia i wyszlismy na kolejnej stacji.
- Jak ma na imie?
- Nie wiem.
- Ladna?
- Nie. Brzydka
- Masz mine jakby to sie zdarzylo naprawde. Cos ci powiem: W metrze ludzie nie uprawiaja seksu. Mezczyzni, tacy jak ty, patrza pozadliwie na spocone ciala kobiet, wyobrazaja sobie przepelnione erotyzmem sceny, w ktorych kochaja sie w tunelu, czy tez pomieszczeniu na szczotki. Marza o ekscesach, o ktorych wstydziliby sie powiedziec dziewczynie, a niektorzy przegladaja playboya- ty nie. Jesli nie znasz imienia, a do tego jest brzydka, to nie musze sie martwic. Znaczy, ze ci sie podobam - mowi, kokieteryjnie unoszac brwi - Idz pod prysznic, bo nie mamy wiele czasu. Garnitur wisi w pokoju.
Zimne krople prysznica zmywaja ze mnie zmeczenie i skorupe brudu metra, ktora pokrywa me cialo. Czuje sie lekki, jakbym zrzucil z plecow przygniatajacy mnie ciezar rzeczywistosci. Racze sie opadajacymi strugami, oczyszczajacymi cialo i ducha kroplami, ktore skrapiaja me lopatki. Nabieram sil, wskrzeszam zapomniane poklady energi, odswiezam umysl i zrywam oplatajace go brudne mysli. Uwielbiam to uczucie, dotyk zimnych kropel, ktore zmywaja trudy podrozy, kurz mijanych szlakow. Wynurzam sie spod niewidzialnej pokrywy otoczenia, bakteri spolecznosci i zapachow miasta. Spogladam w lustro. Ota ja, ten prawdziwy, bez teatralnych masek i gestow. Czuje sie jakbym opuscil platonska jaskinie odbicia rzeczywistosci i spojrzal w oko prawdy.
Tylko co to jest prawda? Seks w metrze, pocalunek Tany, splywajace po karku krople? Kochalem sie z kobieta, wdychalem zapach chloru, sciskalem jej uda, delektowalem sie wonia jej wlosow. Oklamany przez zmysly? Moglbym przysiac, ze dzialo sie to naprawde. Slysze jej glos, widze jej spojrzenie, czuje zapach palonego papierosa. Czyzbym nie wyszedl z wagonu na przystanku Tacubaya, nie dotykal wilgotnego krocza brzydkiej kobiety? Nie wiem czy powinny przerazac mnie mysli czy czyny. Co sie ze mna dzieje? Gram role stworcy, ktory slowem wskrzesza byty? Dotknalem jej orgazmu. To moja prawda, moja rzeczywistosc, ktorej nie odbiora mi krople prysznica. Wierzyc sobie, obrazom zapisanym w pamieci, zmyslom, ktore delektowaly seksu? Wierzyc Tanie, jej ufnemu spojrzeniu, niewinnej milosci? Kim jestem? Tworem marzen i wstydnie przykrywanych pragnien, czy kreacja otoczenia, lat rodzicielskiego wychowania i moralow spolecznosci? A moze jednym i drugim? Uosobieniem teorii relatiwizmu, kameleonem o wnetrzu roznym zewnetrznej postawie? Moze jednosc ducha, ciala i psychiki jest tylko mitem? Moze rozrywam ma swiatynie trojcy? Moze.
- Ja Ciebie chrzcze. W imie Ojca i Syna i Ducha Swietego
- Amen - odpowiadam w ciszy obserwujac z dala niemowlece ksztalty. Kaplan skrapia czolo dziecka, ktore od tej chwili staje sie czlonkiem chrzescijanskiej wspolnoty. Wedlug katolickiej wiary ten moment materializuje obietnice nieba. Dziwnie to brzmi, ale teraz wszystko zalezy od ochrzczonego bobasa. Kosciol pelny jest ludzi. Rozgladam sie po umalowanych obliczach kobiet, pelnych powagi twarzach mezczyzn, glowkach niewinnych dzieci. Wszystko jest piekne, puder pokrywa zarysy niedoskonalosci. Stonowane ruchy, eleganckie spojrzenia, subtelne dzwieki. Otaczajacy mnie ludzie trwaja w odczuciu perfekcji, w narcystycznym zauroczeniu swym pieknem. Bezplciowi i niedostepni, schowani za maskami sztucznej elegancji, stanowionych praw, moralow i powinnosci. Odzwierzeceni, kierujacy sie inteligencja i wola wolnego wyboru, odrzucajaca brudy i zlo niedoskonalosci. Odcieci od instyntkow, od niegodnego nadrzednej istoty wenu natury, trwaja skamieniali, niczym mojzeszowe tablice. Ja- przybrana w garnitur bestia i oni- porcelanowe statuetki. Zlo w zmaganiu z dobrem, zoroastranski Ozmud, spogladajacy w oblicze Arymana, czern sprzeciwiajaca sie bieli. I Ona, ktora laczy dwa swiaty, ktora w swej czerwonej sukni, niczym krew daje zycie zastyglemu istnieniu. Pelna ciepla i witalnosci, wszczepia instynkt w ducha oplatajacego cialo. Piekna, wlocznia milosci burzy mury wzniesione przez panow olimpu, przewraca bozkow zoroastry, niesie swiatlo w podziemne progi hadesu nowej ery. Przy niej znajduje odpowiedzi. Jestem prawda jej oczu, nie zludnym odbiciem lustra. Sojrzeniem mego umyslu cumuje w przystani jej uczuc. Tylko w istocie drugiego czlowieka mozna zasmakowac czlowieczenstwa. W samotnosci egzystencji jestem jedynie cieniem, niewyraznym odbiciem promieni stworzenia.
Lezymy nadzy, delektujac sie gluchym dzwiekiem wentylatora. Nasluchujemy bicia serc i spowolnionego oddechu. Tkwimy w edenie wyrwani z wladzy czasu, odrzucajac strach przemijalnosci.
- Kochasz mnie?
- Kocham - slowa uderzaja w przestrzen. Won roz miesza sie z zapachem lateksu.

Tuesday, May 1, 2007

2 mujeres y el gato
Otworzylem oczy zbudzony dreczaca potrzeba oddania moczu. Zegarek wskazywal 5-ta, a ja nie chcialem podnoscic sie z lozka. Pomyslalem o masturbacji: onanizowanie sie oddala nacisk zbierajacego sie moczu i pozwala na przetrzymanie kolejnych minut. Pomysl interesujacy, ale na dluzsza mete nie obejdzie sie bez pojscia do lazienki.
Mam problemy ze snem. Czasem z powodu pecherza, halasliwych komarow, badz frasujacych mysli. Zdarza sie, ze nie moge zasnac i mimo potwornego zmeczenia, spedzam noc piszac o kobietach.
Mariana jest studentka psychologii, Yein prostytutka. Z obiema spedzilem kilka pasjonujacych momentow. Nadal utrzymujemy kontakt. Czasami rozmawiamy przez telefon, niekiedy spedzamy wieczor, rzadziej noc. Obie maja po 22 lata, dlugie nogi i ponetne ciala.
Mariane poznalem w barze. Podobala mi sie bardzo, a whisky sprawia, ze staje sie bezposredni. Tanczylismy do 4-tej nad ranem. Spotkalismy sie 2 razy zanim skonczylismy w poscieli. Mile wieczory: kawa, ponetne spojrzenia, rozpoznawcze pytania i rum zmieszany z kubanska muzyka. W tym okresie byla zwiazana z japonska sekta, jednak orientalne zasady nie powstrzymaly jej od zerwania ze mnie koszuli. Po kilku nocach religijne morale odeszly w zapomnienie. W lozku nie zna ograniczen. Podnieca wyszukana bielizna, wdziera sie w plecy paznokciami, zaciska zeby na szyji. Jest niczym mloda wampirzyca: zadna krwi, bolu i potu, dygocaca w eksplozji zachwytu, okrzykiem smakujaca namietnosci. Wiecznie w ruchu, w pogoni za kolejnym orgazmem przez tory nieznanych pozycji, szlak zadrapan i pocalunkow. Jest dla mnie wyzwaniem, kompetencja, w ktorej sprowokowanie kolejnego orgazmu odbieram jako wyroznienie. Oboje smakujemy przygody. Cieszymy sie seksem, wymiana plynow, fizycznym zaspokojeniem zmieszanym z bolem i wyczerpaniem. Czarujaca kobieta.
Nie widzialem jej od 2 tygodni. Odkad ma chlopaka spotykamy sie rzadziej. Z poczatku bylem zazdrosny, ale z biegiem czasu uswiadomilem sobie, ze to nie ma znaczenia. Wierzyla w nas. Liczyla na cos powaznego, czekajac ponad pol roku. Nie potrafie. Nie chce wyzbyc sie wolnosci, dzielic kretych sciezek losu. Nie kocham, coz dodac wiecej.
Spotkania sa ekscytujace. Potrafimy godzinami wpatrywac sie w kawe i dzielic spostrzezenia na temat otaczajacej nas rzeczywistosci. Mariana ma w sobie cos niepowtarzalnego, co nie pozwala patrzec obojetnie w jej wyrazista twarz. Jest odwazna i szalona, a namietnoscia przyslania kruche wnetrze. Chyba dlatego mi sie podoba.
Minely 2 dni od ostatniej rozmowy z Yein. Wspominala o znuzeniu codziennoscia i checi kilkudniowej wyprawy w nieznane. Romantyczne gadanie w probie ucieczki od rzeczywistosci. Yein uwielbia wymyslne wojaze, w ktorych przywdziewamy szaty zakochanej pary. Bajka konczaca sie wraz z powrotem do miasta, z kolejnym klinetem, zielonym banknotem bawiacym jej sutki. Mi wszystko jedno, grunt ze wspolnie spedzony czas sprawia nam wiele przyjemnosci. O ile z Mariana zawsze pierwszy jest seks, a potem pogawedki, to z Yein bywa odwrotnie. W trakcie drogi przychodzi czas na rozmowe, pocalunki i podziwianie widokow. Lubie prowadzic auto widzac jak chwyta szczescia, jak wychyla glowe przez okno i tanczy w rytm muzyki zmieniajac radiowe stacje. Potem przychodzi wieczor, kolacja w zacisznej restauracji i czerwone wino w hotelu. Seks z Yein, to dlugie godziny namietnosci przeplatanych smakiem cierpkiego bordeaux. Powolne sieganie euforii przez sciezke francuskiej milosci, pocalunkow smakujacych ciala, zacisnietych ud i dloni wplecionych we wlosy. Lubi gdy jestem delikatny, gdy patrze w jej oczy podczas gdy dochodzi do orgazmu. Dlugotrwaly stosunek kosztuje mnie sporo samokontroli. Czesto zmieniam pozycje, by zyskac cenne sekundy i odwlec zblizajacy sie wytrysk. Probujemy przeroznych akrobacji. Podnieca mnie widok Yein dygocacej w eksplozji orgazmu, jej spoconego ciala i krwistych, zagryzionych warg. Smakuje zimnych ust i siegam szczytow, pozostawiajac w niej zebrane poklady spermy. Zastygamy na kilka chwil bez ruchu, raczac sie dreszczem spelnienia. Yein chce wiecej, a ja potrzebuje przerwy.
Po pierwszym orgazmie odczuwam mile rozluznienie. Uchodzi poczatkowe spiecie zwiazane z trwoga o spelnienie seksualnych oczekiwan. Nie potrafie odciac od swiadomosci faktu, iz jest prostytutka, dla ktorej seksualne akrobacje sa rutyna codziennosci. Staram sie stanac na wysokosci zadania, co prowokuje sporo nerwow. Potem jest latwiej. Spiecie zamienia sie w zarty.
Patrze na jej cialo. Spocone i unoszone rytmem powolnego oddechu przyprawia mnie o kolejna erekcje. Zrywam kurtyne zahamowan. Uwalniam poklady pozadania, dajac ujscie naturze instynktu. Kolejne orgazmy Yein ekscytuja mnie coraz bardziej. Pragne. Yein chwyta zapomnienia. Po skroniach plyna strugi potu, a akt przeciaga sie ku nieskonczonosci. Smakuje wyczerpania zblizajac sie ku limitom wytrzymalosci. Yein rozchyla uda i zaciska zeby oczekujac konca. Trwam w ruchu zamieniajac namietnosc w jednostronna relacje. Nie moge wzbudzic wytrysku.
Przerywam. Yein osiagnela apogeum, wkracza w sfere bolu i wyczerpania. Nic na sile. Odgarnia wlosy i dotyka mnie ustami wzbudzajac nowe obszary erotyki. Studzi ma dzikosc delikatnoscia, przenoszac mnie w inna strefe wrazen. Wzbudza me zmysly, przyprawiajac o stan ekstazy. Splotem ust chwyta mego orgazmu.
Potem pijemy wino. Yein zasypia odwrocona plecami. Siegam po papierosa i mysle nad zyciem. Zastanawiam sie nad seksem, nad roznicami potrzeb, nad wspolna namietnoscia i egoizmem spelnienia. Nie moge przy niej zasnac. Nie wiem czemu, ale nie potrafie. Pale do 5-tej, biore prysznic i wychodze na ulice. Wschody sa piekne, a ludzie zmeczeni.
2 kobiety, 2 rozne kryteria namietnosci. Czasem los stawia na rozdrozu, wzbudza chec poznania dokad prowadza krete sciezki, zastanawia na ktorej odciskac slady zakurzonych butow. Czasem droge przecina czarny kot, znuzony chodzeniem po wytartych traktach. Nie sposob odgadnac dokad zmierza. Kroczy po pustkowiach, niknie w gaszczu, niekiedy przekracza brukowane ulice. Wybiera bezdroza. Wspina sie po kamieniach i z gory spoglada na siec roposcierajacych sie szlakow. Wygladaja pieknie, pozostaja nieprzetarte.
Bol wybija ze wspomnien przypominajac o potrzebie oproznienia pecherza Ide do ubikacji. Czerpie przyjemnosc z oddawania moczu. Pozbywanie sie zbednego balastu plynow jest milym uczuciem, z kazda kropla odczuwam poczucie lekkosci. Moj czlonek jest ciezki i napecznialy. Wspomnienie Mariany i Yein przyprawilo mnie o wzwod i mimo oddania moczu, penis pozostaje napiety. Oddaje sie masturbacji. Z poczatku jest przyjemnie. Zamykam oczy starajac sie myslec o Yein, o jej wilgotnym ciele i ponetnych ustach, o oralnej milosci. Nie moge. Widok czarnego kota przeslania wspomnienie kobiecych oczu. Mroczna sylwetka przemierza zarysy dolin, przecinane zoltawymi drogami lasy, pnie ku zanurzonym w klebi chmur szczytom. Odbicie czarnej siersci i dziko patrzacych oczu wytraca mnie z seksualnej podnioslosci. Nie jest to odpowiednia chwila na masturbacje. Wchodze pod prysznic, by zimnym strumieniem zmyc resztki pozadania. Lodowada woda splukuje podniesiony poziom erotyzmu. Puryfikuje umysl biczem zimnych kropli. Zastyga pozadanie.





Parroquia
Smak kawy przegania zmeczenie nieprzespanej nocy. Brudny, z ledwie przetartymi szczotka zebami, rozpoczynam nowy, ubrany w sloneczne promienie dzien. Veracruz rozbudza wyobraznie. Wzrok muska kolonialnych budynkow oplecionych sznurem kafejek, kilometrow ograniczonych palmami ulic i nadmorskich bulwarow zlewajacych sie z morska otchlania. Dzwiek skrzypiec wyrywa sie z warkotu samochodow. Kelnerzy przy pomocy mnosieznych czajnikow, wypelniaja kubki mocna kawa. Sprzedawca balonow mozolnie przemieszcza sie miedzy stolami. Klienci, dumni ze sniadaniowania w znanym miejscu, odganiaja sie od natarczywych sprzedawcow koszul, podrabianych zegarkow i struganych w drewnie figurek. Na ulicach rozpoczyna sie dzien. Mysle nad tanim kwaterunkiem, zimnym strumieniem prysznica i widokiem morskiej glebi. Tak dawno nie zanurzalem sie w fali, nie spogladalem w oddal horyzontu.
9.00. Lada moment powinny otworzyc sie drzwi turystycznej informacji, choc znajac zycie, opozni sie to o pol godziny. Kawa budzi poklady energii, a przesuwajace sie skrzydla starego wentylatora, rzeskim powiewem niosa ukojenie zmeczonemu cialu. Zapach oderwania od znuzonej codziennosci rozbudza zaspane zmysly.¨ Bywaja w zyciu cwile – minuty szczescia – podczas ktorych dzieje sie tyle, iz miesiecy, a nawet lat trzeba, by to wszystko sobie poukladac ¨. Podazam sladem slow kobiety, ktora wyrwala mnie z pajeczyny codziennosci. Wypatruje rzadkich chwil i przepelnionych sekund.
Z zamyslenia wywyra mnie spojrzenie pomarszczonej twarzy. Przed oczami ukazuje sie wachlarz drzacy w uchwycie spracowanych dloni.- Dla twojej dziewczyny, bys przywolal usmiech na jej twarzy.
- Ladny, lecz nie mam dziewczyny.
- Delikatnym powiewem rozniec wiec ogien uczuc w kobiecie, ktora ci sie podoba.
- Uczucia zgasly i zamilkl zar, ktory moglby je wzniecic
- Poszukaj zapalki. Mnie znajdziesz tu kazdego ranka.

My cienie
Staramy sie zrozumiec
(lecz nie potrafimy)
Trzaskamy drzwiami
(i wychodzimy)
Plyna chwile, plyna slowa milczenia
W egoizmie pograzeni
W ciszy blasku pogrzebani
(tkwimy niechciani)
My cienie
Uniesieni duma spojrzenia
O zagryzionych wargach i w oczach wbitych w sciane horyzontu
Nie rozumiemy
(gdyz zrozumiec nie chcemy)
Patrzymy ogluszonym wzrokiem
Slepa zajadliwoscia odpychamy dzwieki
Zamknieci w wlasnej dumie zrywamy dlon opadla na ramieniu
My cienie
My szlachetni, przybrani maska ironicznych usmiechow
My pyszni, zadza spogladajacy w otchlan duszy
My glupcy, w oszukanczej mierze istnienia
Przelamani niemoca
Skruszeni skomleniem
Zatraceni milczeniem
Jestesmy cienia cieniem
Ide do cyrku!
Zatracony wirem wentylatora, spogladam na wskazowki zegarka. O osmej musze pojawic sie w garderobie treserki sloni, wiec zostalo troche czasu, by dopic szklanke zmrozonej tequili. Zimny prysznic zmyl zmeczenie minionej nocy. Spacer po nadmorskim bulwarze piescil uszczesliwione oczy. Stawiane kroki spajaly sie z rytmem morskiej fail, a wzrok zatapial sie w glebi horyzontu. Postanowilem odpoczac na jednym z pobliskich kamieni. Sloneczne promienie cieplem smagaly skore, z oddali dochodzily dzwieki odplywajacego frachtowca, delikatny wiatr przyjemnie smagal cialo. Wszedlem do akwarium. Zimne powietrze przyjemnie gasilo zar mojego ciala. Kolejka po bilety wydawala sie byc bez konca.
Spytalem o godzine. Odpowiedziala dwa razy, mylac sie za pierwszym. Ciekawe czy zauwazyla moje pozadliwe spojrzenie? Jest turystka, mielismy wiec wspolny temat do rozmowy. Zaproponowala zwiedzanie starego fortu, a w drodze do samochodu wyciagnela z torby dwie male suczki. Jej przyjaciolka spogladala na mnie ostygle, z uprzedzeniem. Ma ladny tylek.
Fort byl pomylka, ale zostalem zaproszony na wieczorny spektakl. Pracuje w cyrku, byla tancerka, wystepuje ze slonmi. Niewiele z tego rozumiem, ale cos mnie tam ciagnie. Czyzby skonczylo sie na wspolnej wyprawie na plaze? Nie wiem. Chwytam wrobla, zanim wyslizgnie sie z dloni. Zostalo 10 minut, a ona ma ponad 30 lat.

Bar
Godzina dzieli mnie od cyrkowego widowiska. Wieki minely od kiedy ogladalem slonia pod cyrkowym namiotem. Dochodzi ku zachodowi, a ja slucham rytmicznych dzwiekow reggetonu popijajac cierpkie piwo. Skora przepalona sloncem, pluca tytoniem cygar, a mysli ciekawoscia nadchodzacej chwili. Uwolniony samotnoscia, bez ludzkich spojrzen, bez presji. Oderwany od wzroku wielkiego brata, kosztuje chwili wytchnienia. Ciesze sie dzwiekiem muzyki, widokiem przejezdzajacych samochodow, momentem wolnych decyzji i przyjemnym powiewem wiatru.
Prostota jest tak piekna i tak bliska, ze czlowiek czasem zapomina o jej obecnosci. Na chusteczce zapisuje mysli i nie zastanawiam sie co by byc moglo, lecz co jest. Nie jest to zycie chwila, lecz chwila zycia, ktora przezywam w spelnieniu wlasnego istnienia. Jestem szczesliwy. Jestem wybrancem losu, smaganym rzeskim wiatrem, ktorego zmysly, wyostrzone nareszcie, smakuja piekna codziennosci. Nie tej szarej, lecz malowanej kolorami moich decyzji. Nareszcie wylonilem sie z bezpiecznej jaskini, pelnej wizerunkow malowanych przez innych i sam poszukuje farb by barwic sciany codziennosci. Czy je znajde? Nie wiem, ale poszukujac ich odkrywam nieznane szlaki.
Las hormigas
Ma 14 letniego syna, pierwsze zmarszczki i cialo 20-latki. Czekalem na nia za cyrkowym namiotem. Z poczatku oparty o mur, a pozniej o jej samochod, by ustapic pola mrowkom, ktore obraly szlak moich butow, jako sciezke swej wedrowki.
Wprowadzila mnie bocznym wejsciem przedstawiajac jako swojego przyjaciela. Umalowana wygladala ponetnie, jej cialo przykulo wzrok moich oczu. Zajalem najlepsze miejsce, w oczekiwaniu obserwujac sprzedawcow prazonej kukurydzy. Namiot wypelnial sie widzami, podczas gdy wyobrazalem sobie, ze uprawiamy seks na cyrkowej arenie. Nie zbudzila mych uczuc, lecz poklady fizycznego pozadania. W oczekiwaniu wygladalem cudownego ciala tancerki. Zgasly swiatla.
Lechero
Od lat nie bylem w cyrku, od dawna nie kochalem sie z kobieta. Sycilem sie przedstawieniem, wzrokiem sledzilem opiete kostiumy akrobatek. Zastanawialem sie ile treningu potrzeba, by przygotowac sie do spektaklu. Byly niesamowite, o wysportowanych cialach i rozciagnietych udach. Moim oczom ukazywaly sie nieznane dotad akrobacje. Pod plaszczem namiotu, miedzy zapachami prazonej kukurydzy i cukrowej waty, unosil sie aromat seksu. Nie moglem jej wypatrzec. Wiedzialem, ze rozpoznam ja po jasnych wlosach i pieknym ciele. Nie moglem skojarzyc twarzy jej przyjaciolki.
Tanczyla. Skapo odziana sprawiala niesamowite wrazenie, ale akrobacja nie byla jej domena. Widac, ze jest tancerka. Nie podobaly mi sie wielblady, lamy i konie, tresowane by przemierzac cyrkowa arene. Publicznosc klaskala, a ja myslalem o niewolnikach rzymskiej olimpiady. Wygladala ponetnie. Cialo i taniec sa jej glownym walorem. W przerwie sprzedawala swiecidelka publicznosci. Rozmawialismy. Tanczyla, podczas gdy na arene wkroczyly slonie. Ubrana w skapy, rozowy kostium zbudzila we mnie pozadanie. Nie odrywalem od niej wzroku.
Tancerki dosiadly sloni, unoszone rytmicznym krokiem zwierzat przemierzaly arene. Myslalem o seksie. Zastanawialem sie jak zaspokoic te kobiete. Przed oczyma przebiegl mi obraz francuskiej milosci.
Czekalem w deszczu. Bez zbednych wprowadzen wsiedlismy do samochodu. Ona z kolezanka z przodu, ja z tylu. Spytala przyjaciolke czy chce nam towarzyszyc, czy tez isc do hotelu. Odpowiedziala, ze jedzie z nami. Przyzwoitka. A moglismy skonczyc w lozku. W drodze do centrum staralem sie byc zabawny.
Koncert sie skonczyl, ale nie ominely nas fajerwerki. Mysle, ze chciala sie ze mna kochac. Usiedlismy przy stoliku przy ktorym rano popijalem espresso. One zamowily molletes y male lechero z mlekiem, ja duze, mocne. Wyolbrzymialem historie i klamalem mowiac o niezaleznosci, one opowiadaly o pracy i dzieciach, jej syn tez tanczy. Podalem moj prawdziwy wiek, nie wiem co pomyslaly. Kelner przyniosl rachunek , powoli zamykano lokal. Zaplacilem i poszlismy przespacerowac sie po placu. Czulem, ze wzajemnie sie pozadamy, lecz rozmawialismy na inne tematy.
Miasto zastyglo. Nie znalezlismy baru, plaza byla pusta, a kafejki zamkniete. Wymienilismy numery, by spotkac sie jutrzejszej nocy. Wpatruje sie w wentylator i pisze. Chcialbym miec ja juz dzis.
Latarnia
Wpatruje sie w horyzont, u mych stop fale rozbijaja sie o kamienie. Z naprzeciwnej wyspy ponownie blysnelo swiatlo latarni. Wilgotny wiatr pokrywa skore okladem morskiej soli. Cudownie bylo zanurzyc sie w orzezwiajacej fali. Czulem sie sie wolny. Niesamowite jest uczucie glebi, orzezwiajacego pradu. Tylko ja i morze, poruszany sila dloni rodzierajacej wzburzone fale. Zastanawiam sie czy morze przynosi szczescie, czy samo w sobie jest szczesciem.
Fale zerwaly lancuch pozadania, uwalniajac od zaslepienia ponetnosci. Zmyly ze mnie psie futro, by ponownie przyodziac w szaty czlowieczenstwa. Wyrwalem sie z klatki przyjaciol, nie po to, by wpasc w sidla baletnicy. Pociaga mnie, ale to nie powod, by slinic sie niczym tresowany pudel dotrzymujacu panskiego kroku. Nie jestem psem, lecz wolnym czlowiekiem, jednak zachlysnalem sie wolnoscia w sposob, ktory przyprawil o czkawke. Boze, dziekuje ci za to, ze stworzyles oceany.
Acuarium
Nie jade do Chachalacas. W akwarium spotkalem mloda przewodniczke o przeszywajacych oczach i pieknym usmiechu. Spedzilismy 4 godziny, opowiadala o rekinach. Jutro pokaze mi miaste i zabierze na rynek, gdzie sprzedaja typowy koktajl z owocow morza. Siedze na kamieniach wpatrujac sie w wode, za 10 minut konczy prace. Nie chce czekac do jutro, zabieram ja na kawe.
Spacerowalismy bulwarem, przeciskajac sie przez tlum turystow i stragany miejscowych sprzedawcow, dotarlismy nareszcie do przymorskiej kawiarni. Ona zamowila michelade, ja chelade z ciemnym piwem, ktora wypilem duszkiem. Rozmawialismy o przeszlosci, opowiedzialem jej, ze bylem niesfornym dzieckiem. Zaprosila mnie do siebie.
Jej ojciec byl nurkiem, widac to po zgrubialej twarzy i zapadlych powiekach. Opowiadal, ze w 1982 nurkowal z Polakami. Z poczatku nieufny i zazdrosny o corke, po pewnym czasie uchylil rabka wspomnien. Matka usmiechala sie, podczas gdy jadlem tacos. Wypilem kawe, podziekowalem za goscine i wsiadlem do przejezdzajacej taksowki. Podczas gdy pisalem wiadomosc tancerce, taksowkarz opowiadal o wczorajszym napadzie, podczas ktorego ledwo uszedl z zyciem. Bylo po drugiej, a ja zapragnalem ja zobaczyc.
Promienie slonca biczem smagaja spalona skore. Upal wdziera sie w kazdy centymetr ciala, a zmeczenie przyspawa do metalowej lawki. Dopiero zaczyna sie dzien, a mi brak sil by oddychac.
Zbyt wiele doznan jak na jeden wieczor, do tego od rana slonce zieje ognistymi promieniami. Rozgladam sie za cieniem, ale nie pomaga na wiele. Wymeczone kilometrowymi przechadzkami stopy odmawiaja posluszenstwa, chroniac sie za bolem pecherzy. Do mola zostalo niewiele, wygladam pomocnej dloni morskich fal.
Wiedzialem, ze moge liczyc na moc glebi. Smakuje chwil zapomnienia posrod fal rozbijajacych sie o skaliste zbocze. Racze sie momentem oczyszczenia, zmycia brudu codziennosci, w morskiej swiezosci chowajac sie przed zarem upiornego slonca.
O 3-ciej wyszla z akwarium. Przeciskalismy sie przez tlumy ludzi na rynku, by reszcie zasiasc przy stoliku w oczekiwaniu na zamowiony koktail. Zamilklismy na kilka minut cieszac podniebienie smakiem zmieszanych owocow morza. Napoj byl orzezwiajacy. Nie zastanawialem sie nad czasem. Patrzylem na jej twarz, spogladalem w oczy, jej usmiech przypomnial mi o wachlarzu.
Ruszylismy na drugi koniec miasta, w miejsce gdzie rzeka laczy sie z morzem. Widok byl piekny, a plaza pusta, przygladalismy sie wodnemu nurtowi. Zmierzch przykryl zar slonecznych promieni, a cudowny wiatr piescil zmeczona dniem skore. Slonce powoli wtapialo sie w fale oceanu, jej spojrzenie bylo coraz wnikliwsze, jej zapach bardziej wyrazisty, jej oddech glosniejszy. Zgaslo slonce.

Friday, February 23, 2007

Przeblysk mysli


Jestem czlowiekiem…
Dwa slowa, w ktorych kryje sie istota bytu,
Dwa slowa, esencji ja…

Gdy przygnieciony ciezarem niemocy spelnienia wlasnych pragnien, wznosze oczy w poszukiwaniu znaku istnienia…
Czym jest zycie? Czyz nie pielgrzymka przez momento doznan przemijalnosci i uchwycenia ich dlonmi wlasnych wspomnien uwalniajacych z sidel czasu?

Czym jest moc czlowieczenstwa? Czyz nie mysla ujarzmiajaca minione momenty, zawarte w prozni wlasnej jazni, ktora smagana biczem czasu, mimo wszystko nie wypuszcza z uchwytu niesmiertelnej esencji?
Czym bylby czlowieka bez mysli? Maszyna przezuwajaca mijajace sekundy, istota szukajaca zaspokojenia pozadania terazniejszosci, cieniem wlasnej esencji poruszanym kolem slonecznej wedrowki?

Bogu dziekuje za dusze, za moc wyboru, ktory wyrywa z niezmiennego cyklu natury za nieprzemyslane czyny i planowane decyzje obrazujace me czlowieczenstwo.