ks,
cyganie
cyganie
dlon
wpleciona w dlonie, skronie pelne mysli: zlosci, pozadania,
zazdrosci, - pospiesz sie -.
tatry, biale i zimne, wilgotna skora stop, mokre skarpety, plastikowe narty i stare trzewiki, - na tym gownie bedziesz jezdzic -. opuchniete oko, sluczona kosc policzkowa, smak krwi, - nigdy wiecej -.
chleb z serem, przedostatnie miejsce w autokarze, karty z chlopakami z grabowka, cztery godziny do bratyslawy, zapach stechlizny i potu, lepkie porecze i siedzenia, - co ci sie stalo -. - to on, on mnie pobil -. siedzenie z przodu, oryginalne adidasy, snickers, coca-cola, walkman sony i narty na wciski, syn rugbisty wybrzeza, - tata ma firme komputerowa -. - ty gnoju, zostaniesz w autokarze -. 16 lat, 1.75 m i 80 kg vs. 14, 1.60 i 55, na pierwszy rzut oka bez szans, ale w sercu zal, w spojrzeniu bunt, w piesciach zazdrosc, w duszy poczucie niesprawiedliwosci.
tatry, biale i zimne, wilgotna skora stop, mokre skarpety, plastikowe narty i stare trzewiki, - na tym gownie bedziesz jezdzic -. opuchniete oko, sluczona kosc policzkowa, smak krwi, - nigdy wiecej -.
chleb z serem, przedostatnie miejsce w autokarze, karty z chlopakami z grabowka, cztery godziny do bratyslawy, zapach stechlizny i potu, lepkie porecze i siedzenia, - co ci sie stalo -. - to on, on mnie pobil -. siedzenie z przodu, oryginalne adidasy, snickers, coca-cola, walkman sony i narty na wciski, syn rugbisty wybrzeza, - tata ma firme komputerowa -. - ty gnoju, zostaniesz w autokarze -. 16 lat, 1.75 m i 80 kg vs. 14, 1.60 i 55, na pierwszy rzut oka bez szans, ale w sercu zal, w spojrzeniu bunt, w piesciach zazdrosc, w duszy poczucie niesprawiedliwosci.
-
czteroosobowe grupy, czas do 16:00 - . stukot butow, okrzyki
ponaglajace, przekonywujace. - ty nie, ty zostajesz w autokarze -. -
ja nie zaczalem -. - nie pyskuj -.
ruchliwe
i kolorowe sylwetki rozmazuje sie za oknem, lzy suna po szybie
autokaru, w plecaku whitman,
zazdrosnie ukrywany
przed spojrznieniem rowiesnikow, “o me, o
life... of the questions of these recurring...”,
trudno zrozumiec, w bibliotece na konwaliowej mozna skorzystac ze
slownika, ale tekst brzmi tajemniczo, ponetnie, jak i miasto, ktore
rozposciera sie za oknem, - nabroiles -, twarz kierowcy jest szara,
wyraza znuzenie, zmecznenie przebytymi kilometrami i codziennoscia,
trzyma w dloni zielona skrzynke, wyciaga zawiniete w scierke pol
bochenka chleba, salceson i gotowane jajka, - starczy dla dwoch -,
salceson ma specyficzny smak, suchy, okruchy twardego chleba szoruja
o podniebienie, ktore nie nadaza
produkowac odpowiedniej ilosci sliny, trzeba przezuwac powolnie,
polykac malymi kesami, - walt whitman, amerykanski poeta -,
otwiera, kartkuje, wytarte stronnice pasuja do tych dloni,
pomarszczonych czasem, - of the endless
trains of the faithless, of cities fill'd with the foolish; of myself
forever reproaching myself... -,zatopia zeby w
przygotowanej kanapce, polyka polowke jaja, - pan mowi po angielsku
-. - nauczylem sie w czasie wojny -, wyglada na 60, 65 lat, wojna
skonczyla sie w '45, jest '96, byl jeszcze dzieckiem,
nie
poznam miasta, nie przejde sie brukowanymi uliczkami, bede czytac
whitmana, patrzec przez okno i spogladac w glebie pragnien, boli
czasem, narty, buty, z niesprawiedliwosci, skurwiel stara sie
blyszczec moim kosztem, nie pozwole, piesci mam twarde i silna wole,
-
na prawo widac kosciol, zbudowany przez dominikanow w 14 wieku, za
nim cmentarz katolicki i zydowski, kiedys chowano ludzi wspolnie, za
brama wyjsciowa sa kamienne zabudowania na konie, osiedlili sie w
nich cyganie, sa cwani, obok kaplica z cudownym obrazem matki boskiej
-, wyjal termos z herbata, wypilismy z jednego kubka, goracy plyn
zwilzal wysuszone usta, - nie pozwol soba pomiatac, ale z glowa,
czasem warto zacisnac zeby, wroc o 15:30 -,
wchodze
do swiatyni, cisza wypelnia przestrzen oparta na kamiennych
kolumnach, ogladam rzezby, malowidla i wyzwolenczy krzyz, - w imie
ojca i syna i ducha swietego -, klecze na kamieniach, wytartych
kolanami wiernych, ktorzy od wiekow przychodza tu, by prosic o
nadzieje, coraz mniej jej w swiecie, wiec i ludzi mniej, przed laty
szukano prawdy, wolnosci, zbawienia, ale dobrobytu nie dostanie sie
na kleczkach, trzeba zapierdalac, (...) z tylu wybudowano cmentarz,
cichy i bezbarwny, umeczony pregiezem czasu, skupia mogilnych ludzi,
lat 63, 91, 12, ich swiat spustoszal, ostali sie w kamieniu, w
nadziei, popekanej niczym grobowce z marmuru, przy ktorych bliscy
placza z bolu i tesknoty, lub, zmeczeni zyciem, kolacza w bramy
smierci, przy grobie pala sie swiece, stara kobieta modli sie
bezdzwiecznie, zawziecie, (...) zza bramy wylaniaja sie zabudowania,
obdrapane i nieprzyjazne, przed nimi dzieci bawia sie kapslami, obok
nich mezczyzni graja w karty, butelka rumu przelewajac gorycz
przegranych, smieja sie szczerze, beztrosko, pala papierosy z
ciemnego tytoniu, dymem przyslaniaja powietrze, miejscowy muzyk
krzepi dzwiekiem harmonii, karciarze przyklaskuja zywiolowo, by
nastepnie opasc na krzesla, wyczerpani chwila pasji, wracaja do kart:
tasowanie, rozdawanie, obstawianie, rozeznanie, rozegranie,
wyklinanie, czynnosc powatarza sie niczym wchlanianie tlenu w pluca,
12, 13 letnia dziewczyna wylania sie pobliskiego baraku, przywoluje
gestem dloni, usmiecha sie, obsuwa ramiaczko bluzki, obnazajac piers,
po chwili pojawia sie obok dojrzala kobieta, szepce dziewczynie cos
na ucho, smieja sie glosno, niepohamowanie,
podbiega,
rozbawiona i rozesmiana, - nie boj sie -, wplata dlon w me dlonie,
zatapia wzrok w twarzy, prowokuje, rasi me oczy spojrzeniem
tajemniczym, odbiciem nocy czarnych zrenic, ktore patrza bajecznie,
chce jeszcze, prowadzi mnie ku kobiecie, ktora oczekuje w wejsciu,
odziana w sukienke-plachte, brudna, sprana, sponiewierana, rostro
pokryte makijazem, stare, pomarszczone, pozbawione marzen i dumne
zarazem, zlowieszcze, tajemnicze, i te czarne zrenice, ktore
przeszywaja mysli, odkrywaja lek przykryty dziarskim spojrzeniem, -
ty jestes jednym z nas, choc cie nam zabrano, schowano cie, w cieniu
osadzono, oszukano, porzucono, ale wzlecisz, wyczerpany i
sponiewierany, teskonte duma przyslonisz, nadzieje roztrwonisz -, nie
pojmuje, zalekniony slucham slow, cienie, mysli wija sie w strachu,
ktory wypelnia dusze, - idz, ciagna cie w dol, szarpia strasznie,
wiec patrz w gore, wzlec -, przegonila mnie znakiem dloni, odszedlem,
dzielac ostatnim spojrzeniem dziewczyne, uczepiona kobiecego
ramienia, - umrze -, - nie, nie podda sie -,
nie
pojmuje, nie potrafie rozszyfrowac, stawiam kolejne kroki, cyganski
swiat pozostaje w oddali, zamazany, niechciany, dochodze do kaplicy,
szczesliwy, niczym do zrodla pragnien, wiary, blogoslawienstwem
krzyza staram sie oczyscic wspomnienie, klecze i modle sie, “ojcze
nasz, ktorys jest w niebie...”, “wierze w ciebie...”, uspokajam
sie, spowalniam, podnosze sie z kolan, by obejrzec scienne malowidla,
swieci, aniolowie, apostolowie, dominikanie, chmury i gory, opieram
wzrok o wizerunek matki boskiej, strach wypelnia me cialo, drze,
patrzac w twarz cyganki, w oczu, co wierca mysli, neca przerazliwie -
nie podda sie, przezyje -, odchodze, powolnie oddalam sie od
szalenstwa wyobrazni, wychodze z kaplicy, zbiegam droga, patrze sie w
ziemie, w kamienie, stawiam kolejne kroki, byle w dol, bol,
bol
rwie prawe przedramie i biodro, staram sie nie ruszac, nie oddychac,
patrze na krew, ktora cieknie z prawej reki, na rozerwany rekaw
kurtki, wytracony w biegu przelecialem 4, 5 metrow i uderzylem w bruk
ulicy, szczesliwie, pokryty sniegiem, - ale pofrunal, a niby taki
twardy -, slysze glos, co budzi zlosc, dodaje sily, by podniesc sie z
kolan i spojrzec w znienawidzona twarz, stoi nade mna w towarzystwie
trzech kolegow, usmiecha sie szyderczo, nie mysle o bolu o przewadze,
szansach, o mozliwosci i niepowodzeniu, jedyne czego pragne, to
zerwac ten szyderczy usmiech, rzucam sie z zaciesnietymi piesciami,
szalenczo, uderzam w twarz, bol trawi kosci, bije mocno, stanowczo,
uczepiam sie ofiary, deszcz ciosow opada na me cialo, to piesci i
buty, szarpanie i bicie kolanami, - jeden na jednego -, cygan odciaga
reszte, wyciaga noz - bo poderzne gardla -, nie mysle, wypelniony
zloscia, bije, bez litosci, bez zastoju, raz, drugi, trzeci, nie
slysze krzyku, nie widze krwi, - wystarczy, zostaw -, odciaga mnie,
nie oponuje, oddycham ciezko, krew i pot zwilzaja twarz, odchodze,
odprowadzony spojrzeniem cyganskiej dziewczyny, nie ma w nim strachu,
litosci czy wspolczucia, tylko zrozumienie,
dochodze
do autobusu, przenika mnie mocne, szare spojrzenie, - co sie stalo -,
- nic -, - umyj twarz -, nie pyta, wie, ze nie uzyska odpowiedzi,
wchodze do wc, zmywam krew i bloto, mydlo szczypie nielitosciwie,
patrze w lustro, siniakow prawie nie widac, gorzej z porwana,
zakrwawiona kurtka, wychodze z autobusu, kierowca podaje mi szary
polar, wyrzuc to, juz sie nie nadaje, poslusznie zmieniam okrycie,
oprozniam zawartosc kieszeni i zostawiam kurtke w parkingowym
smietniku, - biles sie -, patrzy w gore, w strone zabudowan, - to nie
cyganie -, - cyganie by cie zabili -, wyciaga papierosa, podpala go i
odchodzi, otwiera klape od silnika, sprawdza olej i plyny, wchodze do
autokaru, siadam, potluczony i wycienczony, bol powraca, nie chce
myslec, ani czuc, pije wode i biore w rece ksiazke, “(for
who more foolish than I, and who more faithless?), of eyes that
vainly crave the light, of the objects mean, of the struggle ever
renew'd, of the poor results of all”,
staram sie rozszyfrowac obce slowa, sacze wode z plasitkowej butelki,
do dna,
otwieram
oczy na dzwiek okrzykow, - on go pobil, to on -, wychowawca przeciska
sie ku mnie korytarzem autobusu, ponaglany glosami obozowiczow, - ty
gnoju, zaplacisz za to -, chwyta mego ramienia, wyszarpuje mnie z
siedzenia i prowadzi ku wyjsciu, naprzeciw posiniaczonemu i
zaplakanemu chlopakowi, - to on, on go pobil -, patrze pogardliwie,
nie boje sie, niech robia co chca, - wystarczy, po powrocie rozmowimy
sie z dyrektorem zimnowiska -, szorstka reka kierowcy odciaga mnie od
wychowawcy, wybitego z rytmu, zaskoczonego i zaleknionego zimnym i
przenikliwym spojrzeniem, - mowia ze go pobil -, - byl w autobusie,
kogo mogl pobic -,
No comments:
Post a Comment