Wednesday, August 8, 2012

ks,
cyganie

dlon wpleciona w dlonie, skronie pelne mysli: zlosci, pozadania, zazdrosci, - pospiesz sie -.

tatry, biale i zimne, wilgotna skora stop, mokre skarpety, plastikowe narty i stare trzewiki, - na tym gownie bedziesz jezdzic -. opuchniete oko, sluczona kosc policzkowa, smak krwi, - nigdy wiecej -.

chleb z serem, przedostatnie miejsce w autokarze, karty z chlopakami z grabowka, cztery godziny do bratyslawy, zapach stechlizny i potu, lepkie porecze i siedzenia, - co ci sie stalo -. - to on, on mnie pobil -. siedzenie z przodu, oryginalne adidasy, snickers, coca-cola, walkman sony i narty na wciski, syn rugbisty wybrzeza, - tata ma firme komputerowa -. - ty gnoju, zostaniesz w autokarze -. 16 lat, 1.75 m i 80 kg vs. 14, 1.60 i 55, na pierwszy rzut oka bez szans, ale w sercu zal, w spojrzeniu bunt, w piesciach zazdrosc, w duszy poczucie niesprawiedliwosci.

- czteroosobowe grupy, czas do 16:00 - . stukot butow, okrzyki ponaglajace, przekonywujace. - ty nie, ty zostajesz w autokarze -. - ja nie zaczalem -. - nie pyskuj -.

ruchliwe i kolorowe sylwetki rozmazuje sie za oknem, lzy suna po szybie autokaru, w plecaku whitman, zazdrosnie ukrywany przed spojrznieniem rowiesnikow, “o me, o life... of the questions of these recurring...”, trudno zrozumiec, w bibliotece na konwaliowej mozna skorzystac ze slownika, ale tekst brzmi tajemniczo, ponetnie, jak i miasto, ktore rozposciera sie za oknem, - nabroiles -, twarz kierowcy jest szara, wyraza znuzenie, zmecznenie przebytymi kilometrami i codziennoscia, trzyma w dloni zielona skrzynke, wyciaga zawiniete w scierke pol bochenka chleba, salceson i gotowane jajka, - starczy dla dwoch -, salceson ma specyficzny smak, suchy, okruchy twardego chleba szoruja o podniebienie, ktore nie nadaza produkowac odpowiedniej ilosci sliny, trzeba przezuwac powolnie, polykac malymi kesami, - walt whitman, amerykanski poeta -, otwiera, kartkuje, wytarte stronnice pasuja do tych dloni, pomarszczonych czasem, - of the endless trains of the faithless, of cities fill'd with the foolish; of myself forever reproaching myself... -,zatopia zeby w przygotowanej kanapce, polyka polowke jaja, - pan mowi po angielsku -. - nauczylem sie w czasie wojny -, wyglada na 60, 65 lat, wojna skonczyla sie w '45, jest '96, byl jeszcze dzieckiem,

nie poznam miasta, nie przejde sie brukowanymi uliczkami, bede czytac whitmana, patrzec przez okno i spogladac w glebie pragnien, boli czasem, narty, buty, z niesprawiedliwosci, skurwiel stara sie blyszczec moim kosztem, nie pozwole, piesci mam twarde i silna wole,

- na prawo widac kosciol, zbudowany przez dominikanow w 14 wieku, za nim cmentarz katolicki i zydowski, kiedys chowano ludzi wspolnie, za brama wyjsciowa sa kamienne zabudowania na konie, osiedlili sie w nich cyganie, sa cwani, obok kaplica z cudownym obrazem matki boskiej -, wyjal termos z herbata, wypilismy z jednego kubka, goracy plyn zwilzal wysuszone usta, - nie pozwol soba pomiatac, ale z glowa, czasem warto zacisnac zeby, wroc o 15:30 -,

wchodze do swiatyni, cisza wypelnia przestrzen oparta na kamiennych kolumnach, ogladam rzezby, malowidla i wyzwolenczy krzyz, - w imie ojca i syna i ducha swietego -, klecze na kamieniach, wytartych kolanami wiernych, ktorzy od wiekow przychodza tu, by prosic o nadzieje, coraz mniej jej w swiecie, wiec i ludzi mniej, przed laty szukano prawdy, wolnosci, zbawienia, ale dobrobytu nie dostanie sie na kleczkach, trzeba zapierdalac, (...) z tylu wybudowano cmentarz, cichy i bezbarwny, umeczony pregiezem czasu, skupia mogilnych ludzi, lat 63, 91, 12, ich swiat spustoszal, ostali sie w kamieniu, w nadziei, popekanej niczym grobowce z marmuru, przy ktorych bliscy placza z bolu i tesknoty, lub, zmeczeni zyciem, kolacza w bramy smierci, przy grobie pala sie swiece, stara kobieta modli sie bezdzwiecznie, zawziecie, (...) zza bramy wylaniaja sie zabudowania, obdrapane i nieprzyjazne, przed nimi dzieci bawia sie kapslami, obok nich mezczyzni graja w karty, butelka rumu przelewajac gorycz przegranych, smieja sie szczerze, beztrosko, pala papierosy z ciemnego tytoniu, dymem przyslaniaja powietrze, miejscowy muzyk krzepi dzwiekiem harmonii, karciarze przyklaskuja zywiolowo, by nastepnie opasc na krzesla, wyczerpani chwila pasji, wracaja do kart: tasowanie, rozdawanie, obstawianie, rozeznanie, rozegranie, wyklinanie, czynnosc powatarza sie niczym wchlanianie tlenu w pluca, 12, 13 letnia dziewczyna wylania sie pobliskiego baraku, przywoluje gestem dloni, usmiecha sie, obsuwa ramiaczko bluzki, obnazajac piers, po chwili pojawia sie obok dojrzala kobieta, szepce dziewczynie cos na ucho, smieja sie glosno, niepohamowanie,

podbiega, rozbawiona i rozesmiana, - nie boj sie -, wplata dlon w me dlonie, zatapia wzrok w twarzy, prowokuje, rasi me oczy spojrzeniem tajemniczym, odbiciem nocy czarnych zrenic, ktore patrza bajecznie, chce jeszcze, prowadzi mnie ku kobiecie, ktora oczekuje w wejsciu, odziana w sukienke-plachte, brudna, sprana, sponiewierana, rostro pokryte makijazem, stare, pomarszczone, pozbawione marzen i dumne zarazem, zlowieszcze, tajemnicze, i te czarne zrenice, ktore przeszywaja mysli, odkrywaja lek przykryty dziarskim spojrzeniem, - ty jestes jednym z nas, choc cie nam zabrano, schowano cie, w cieniu osadzono, oszukano, porzucono, ale wzlecisz, wyczerpany i sponiewierany, teskonte duma przyslonisz, nadzieje roztrwonisz -, nie pojmuje, zalekniony slucham slow, cienie, mysli wija sie w strachu, ktory wypelnia dusze, - idz, ciagna cie w dol, szarpia strasznie, wiec patrz w gore, wzlec -, przegonila mnie znakiem dloni, odszedlem, dzielac ostatnim spojrzeniem dziewczyne, uczepiona kobiecego ramienia, - umrze -, - nie, nie podda sie -,

nie pojmuje, nie potrafie rozszyfrowac, stawiam kolejne kroki, cyganski swiat pozostaje w oddali, zamazany, niechciany, dochodze do kaplicy, szczesliwy, niczym do zrodla pragnien, wiary, blogoslawienstwem krzyza staram sie oczyscic wspomnienie, klecze i modle sie, “ojcze nasz, ktorys jest w niebie...”, “wierze w ciebie...”, uspokajam sie, spowalniam, podnosze sie z kolan, by obejrzec scienne malowidla, swieci, aniolowie, apostolowie, dominikanie, chmury i gory, opieram wzrok o wizerunek matki boskiej, strach wypelnia me cialo, drze, patrzac w twarz cyganki, w oczu, co wierca mysli, neca przerazliwie - nie podda sie, przezyje -, odchodze, powolnie oddalam sie od szalenstwa wyobrazni, wychodze z kaplicy, zbiegam droga, patrze sie w ziemie, w kamienie, stawiam kolejne kroki, byle w dol, bol,

bol rwie prawe przedramie i biodro, staram sie nie ruszac, nie oddychac, patrze na krew, ktora cieknie z prawej reki, na rozerwany rekaw kurtki, wytracony w biegu przelecialem 4, 5 metrow i uderzylem w bruk ulicy, szczesliwie, pokryty sniegiem, - ale pofrunal, a niby taki twardy -, slysze glos, co budzi zlosc, dodaje sily, by podniesc sie z kolan i spojrzec w znienawidzona twarz, stoi nade mna w towarzystwie trzech kolegow, usmiecha sie szyderczo, nie mysle o bolu o przewadze, szansach, o mozliwosci i niepowodzeniu, jedyne czego pragne, to zerwac ten szyderczy usmiech, rzucam sie z zaciesnietymi piesciami, szalenczo, uderzam w twarz, bol trawi kosci, bije mocno, stanowczo, uczepiam sie ofiary, deszcz ciosow opada na me cialo, to piesci i buty, szarpanie i bicie kolanami, - jeden na jednego -, cygan odciaga reszte, wyciaga noz - bo poderzne gardla -, nie mysle, wypelniony zloscia, bije, bez litosci, bez zastoju, raz, drugi, trzeci, nie slysze krzyku, nie widze krwi, - wystarczy, zostaw -, odciaga mnie, nie oponuje, oddycham ciezko, krew i pot zwilzaja twarz, odchodze, odprowadzony spojrzeniem cyganskiej dziewczyny, nie ma w nim strachu, litosci czy wspolczucia, tylko zrozumienie,

dochodze do autobusu, przenika mnie mocne, szare spojrzenie, - co sie stalo -, - nic -, - umyj twarz -, nie pyta, wie, ze nie uzyska odpowiedzi, wchodze do wc, zmywam krew i bloto, mydlo szczypie nielitosciwie, patrze w lustro, siniakow prawie nie widac, gorzej z porwana, zakrwawiona kurtka, wychodze z autobusu, kierowca podaje mi szary polar, wyrzuc to, juz sie nie nadaje, poslusznie zmieniam okrycie, oprozniam zawartosc kieszeni i zostawiam kurtke w parkingowym smietniku, - biles sie -, patrzy w gore, w strone zabudowan, - to nie cyganie -, - cyganie by cie zabili -, wyciaga papierosa, podpala go i odchodzi, otwiera klape od silnika, sprawdza olej i plyny, wchodze do autokaru, siadam, potluczony i wycienczony, bol powraca, nie chce myslec, ani czuc, pije wode i biore w rece ksiazke, “(for who more foolish than I, and who more faithless?), of eyes that vainly crave the light, of the objects mean, of the struggle ever renew'd, of the poor results of all, staram sie rozszyfrowac obce slowa, sacze wode z plasitkowej butelki, do dna,

otwieram oczy na dzwiek okrzykow, - on go pobil, to on -, wychowawca przeciska sie ku mnie korytarzem autobusu, ponaglany glosami obozowiczow, - ty gnoju, zaplacisz za to -, chwyta mego ramienia, wyszarpuje mnie z siedzenia i prowadzi ku wyjsciu, naprzeciw posiniaczonemu i zaplakanemu chlopakowi, - to on, on go pobil -, patrze pogardliwie, nie boje sie, niech robia co chca, - wystarczy, po powrocie rozmowimy sie z dyrektorem zimnowiska -, szorstka reka kierowcy odciaga mnie od wychowawcy, wybitego z rytmu, zaskoczonego i zaleknionego zimnym i przenikliwym spojrzeniem, - mowia ze go pobil -, - byl w autobusie, kogo mogl pobic -,

No comments: