Monday, January 23, 2012

Libre, 130

W dole przepasc, 100, 130 metrow, miniaturowe swierki i mikroskopijny Fiat 500, ktorym wyjechalem z DF o 6:55. Dygocze pod pregiezem lodowatego wiatru, ktory uderza w skaly Las Ventanas. “Ciebie Boga wyslawiamy”, budzi sie w mych myslach, podczas gdy przegryzam pastes mineros, zakupione w miescie Pachuca. - ¡Voy! - krzycze. - ¡Vas! - odpowiada.

Zaciskam palce na skale.

Pne sie w gore, w skupieniu pokonujac kolejne centymetry. Ruchy sa przemyslane, nie ma w nich miejsca na niepewnosc czy zastanowienie. Zimno wdziera sie w dlonie, niewoli je bolem, pozbawiajac palce czucia i wrazliwosci. Oddycham, 1, 2, 1, wysilek odcina mnie od otoczenia, spaja ze sciana, ktora zdaje sie rosnac, przyslaniac strach i trwoge. Martwa i okrutna, pozera rzeczywistosc, wypelniajac pozostala po niej pustke przerazeniem i pieknem. Oczyszczam umysl z obaw, z prosb o blogoslawienstwo, o ochrone. Powiew wiatru wykrada cieplo, przynosi chlod i zapomnienie. Przypinam sie do haka wwierconego w sciane. Wisi na nim moj los, ciezar planow i marzen. Me zycie zalezy o 10 centymetrow metalu, ktory powinienem chronic, blogoslawic, a spogladam nan z pogarda. Wiecznie uzalezniony, od pomocnych dloni, od podpisow i wynagrodzen, od ludzi i od przyrody, od liny, co mnie wiaze. Chce przeciac wiezy, moze zgine, szanse sa pol na pol, a w grze drewniany krzyz i zapomnienie.

Olewam trwoge, doslownie, moczem, z wysokosci 90 metrow. 1, 2, 3, odliczam, patrzac na spadajace krople, nikna w 7 sekund, marzenia w 2. - Lu, kocham cie, ale do czego mi sluzy byc z czlowiekiem, ktory nie odwzajemnia milosci, ktorego nie potrafie uszczesliwic - powiedziala. Chcialem rzucic sie na nia, wykluc jej oczy, do ktorych powracalem pelen nadziei i pasji z wypraw na polnoc Meksyku, powyrywac place, ktore zaciskalem w dloniach podczas nocnych spacerow po miescie, polamac nogi, ktore mialy prowadzic ku wspolnej starosci. - Ide, nie chce tego sluchac - odparlem.

- ¡Dáme más cuerda! - krzyczy A. - przed nami 40, 50 metrow, spotkamy sie na szczycie -. Trace go z oczu, wiec obserwuje line, popuszczam ja stopniowo i starajac sie spoic z rytmika jej ruchow, ubezpieczam mechanicznie, oczekujac okrzyku, ktory poswiadczy dotarcie na szczyt. 5, 10, 15 minut, zapominam sie pieknem natury, niebem, gorami, niekonczacym sie horyzontem. - ¡Libre! -.

Libre, znaczy wolny, a czuje sie uwiazany do liny wspomnien, ciagne za soba bagaz pozadan, zobowiazan i powinnosci. Przygotowuje sie by rozpoczac ostatni etap wspinaczki i przypadkowo osuwam kamien, ktory odbija sie od skaly i opada w otchlan. 1, 2, 3, 4, 5, licze, zazdrosnie patrzac w dol. Niewoli mnie wspomnienie i odpowiedzialnosc, wiezi mnie zazdrosc i zaleznosc. - ¿Vas? - pyta A. - Voy – odpowiadam.

Ide, ale bez liny, bez pomocy. Odpinam zabezpieczenie i zaciskam palce na skale, w wierze, ze mam sily by wspiac sie, by isc przez zycie. Dosc niemocy, zaleznosci od innych, od okolicznosci. Bol, zimno i zniecierpliwienie nikna, podczas gdy na 3 palcach zawieszam ciezar zycia, wspinam sie na przekor logice, w buncie przeciw milosci i bezpieczenstwu. Docieram na szczyt, witany przerazeniem A. - ¡¿Quieres morir?! -.

- Nie pragne smierci, nie boje sie zyc -.

No comments: